Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Marya.djvu/029

Ta strona została uwierzytelniona.

glądając się naturalnie w żadném zwierciedle, wkładałam je sobie w warkocze.
Były tam liliowe dzwonki, różowe koniczyny i białe rumianki, kłosy dziko rosnące, bodaj że nawet i kolczaste gwiazdy ostów. Strojąc się tak, myślałam o tém, że niebo skrzy się jak złoto, od blasków upalnego słońca, że rzeka wesoło szumi w pogodę, że poczciwa piastunka moja, stara Praxeda, z twarzą zżółkłą i pomarszczoną, z cierpiącemi ustami a rozumnemi oczyma, rada będzie bardzo, gdy dziś znienacka do chaty jéj wpadnę.
W porze jagód i grzybów spotykałam się zwykle w lesie z dziewczętami wiejskiemi. Znały mię one dobrze i były ze mną śmiałe. Tym razem przecież las był pusty. Chodziłam sama pomiędzy sosnami, zrywając tu i owdzie ponsową jagodę albo źdźbło mchu, które dorzucałam do mego dziwnego i coraz wzrastającego wieńca, gdy ujrzałam wybiegającą z zarośli młodą dziewczynę, zdyszaną i widocznie wylękłą, z rozwianemi po czerstwéj twarzy płowemi włosy, z czerwoną chustką, opadłą w biegu z głowy na plecy. Biegła wprost ku mnie, dając mi z dala rękoma znaki jakieś, wymawiając pośpiesznie słowa, których dosłyszéć nie mogłam, i co chwila ocierając fartuchem ze wzburzonéj twarzy pot czy łzy.
Poznałam dziewczynę odrazu. Była to wnuczka piastunki mojéj, staréj Praxedy.