Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Marya.djvu/032

Ta strona została uwierzytelniona.

nie, niedawno spożytego, obiadu, małe tłomoki jakieś i wielkie teki na wpół otwarte, papierami i zwiędłemi roślinami napełnione. Jeden z młodych ludzi, siedząc pod drzewem z odkrytą głową, miał przed sobą małe przenośne sztalugi, na których rysował, jak się zdawało, zagrodę Praxedy; drugi, w kapeluszu słomianym z szerokiemi brzegami, leżał na spadzistości wzgórza i niedbale przerzucał karty książki. Gdy mijałam ich z dala, wyprostowali się obaj i patrzyli na mnie z widoczném zaciekawieniem.
Zapytałam Julisi: czy nie wié, kim-by byli podróżni panowie? Nie wiedziała. Jakóbek tylko, mały brat jéj, widział, iż przybyli na łąkę pieszo, bardzo opyleni i zmęczeni, brali ze wsi wodę i mleko, a ten pan, który mówił, że jest doktorem i przy babce jéj teraz siedzi, przyszedł także z nimi. Domyślałam się, że byli to młodzi turyści, podróżujący po kraju, w naukowym zapewne albo artystycznym celu.
Przed drzwiami domu stała synowa Praxedy Marta, z zapłakanemi oczyma.
Weszłam do domowstwa. Wraz ze mną, przez drzwi otwarte, szeroka smuga złotego światła wpłynęła do izby, któréj dwa okna, staraniem snadź nieznajomego, przysłonięte były wielkiemi chustkami. Od chust czerwonych, mrok, napełniający izbę, przybierał blądo-ponsową barwę.