Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Marya.djvu/033

Ta strona została uwierzytelniona.

Zatrzymałam się chwilę w progu, bo wzrok mój, przyzwyczajony do rzęsistéj światłości dnia, nic z razu rozróżnić nie mógł w tym różowym półcieniu. Wówczas, z głębi izby doszedł mnie głos męzki przyciszony i, jak mi się zdawało, trochę nieśmiały.
— Chciéj pani drzwi zamknąć, bo zbyteczne światło przykrém być może choréj.
Usłuchałam co prędzéj zalecenia i postąpiłam kilka kroków.
W głębi izby, biedna Praxeda spoczywała na swém wiejskiém łożu z białego drzewa, pod ścianą, zawieszoną obrazkami Świętych, wianuszkami z zeschłych ziół i pękami palm poświęcanych.
Przy łóżku siedział na drewnianym stołku młody mężczyzna i, trzymając dłoń na ściągniętéj kurczem ręce choréj, pochylił nad nią głowę.
Kiedy zbliżyłam się, nieznajomy powstał i usunął się nieco na stronę.
Oczy Praxedy, gdy spojrzała na mnie, zaświeciły żywiéj z pod siwych brwi. Błysk ten chwilowéj radości rzucił na twarz jéj, ściągniętą cierpieniem, wyraz ulgi. Poruszyła zwiędłemi i zsiniałemi wargami, jakby wymówić usiłowała jedno z tych imion pieszczotliwych, któremi nazywała mnie od dzieciństwa, ale z gardła i piersi nie potrafiła wydobyć nic, prócz jęku.