Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Marya.djvu/044

Ta strona została uwierzytelniona.

— Jakąż jest myśl ta? — zapytałam.
— Niezmordowanie zdobywać wiedzę i obracać ją na pożytek ludzki — odpowiedział.
Podniósł głowę i spojrzał w górę. Oczy jego błyszczały, na czole i twarzy rozlał się dumny spokój. Nie było już w nim teraz ani cienia uprzedniéj nieśmiałości. Mówiąc o tém, co mu snadź było najdroższe, zapomniał, że rozmawia z nieznaną kobietą.
Weszliśmy do lasu. Przed nami biegła leśna dro ga, niknąca w dalekiéj odległości. Z obu jéj stron stały z rzadka wyniosłe sosny, a pomiędzy niemi słał się mech puszysty i olbrzymie krzaki paproci roztaczały zębiaste liście. Dziś jeszcze pamiętam, że mech wydawał się wtedy złotym od słońca, staczającego się ku zachodowi, a wierzchołki sosen ciemne były i nieruchome. Na drzewach wieszały się giętkie wiewiórki i zdala trwożliwie ku nam poglądały. Powietrze było bardzo ciche, kiedy niekiedy tylko poruszane ciepłym powiewem, przynoszącym z głębi lasu mocną woń żywicy i miodu.
Do obu stron drogi przytykało wiele bocznych drożyn i ścieżek. Jedna z nich, przerzynając las ukośnie, wiodła ku dworowi. Zjawiające się nad nią krzaki malin zwiastowały blizkość drzew liściastych. Niedaleko téż z tamtąd, pomiędzy ciemne sosny mieszać się zaczynały brzozy wysmukłe i osiny z drzącemi liśćmi; zamiast paproci, słały się po ziemi krzaki poziomkowe i pełzały gałęzie dzikiego bluszczu. Cie-