mny, milczący bór ustępował przed lasem, pełnym blasków, półcieni, szelestu liści, wrzawy ptaków i szmeru strumieni, ciekących po kamieniach, wśród kalin i niezabudek.
Około téj-to bocznéj drogi była w miejscu jedném łąka mała i nizka, z wartkim strumieniem, z rzadka zarosła olchami. Łąka, strumień, olchy... zupełnie jak w poemacie i tak, jak w poemacie, nad strumieniem, na pniu złamanéj olchy siedziało w dniu owym dwoje młodych ludzi.
Nie śmiéj się, Klementyno! Drobnego tego epizodu życia mego nie myślę nazywać poematem. Przecież naprawdę była to jakaś strofa poetyczna... krótki czterowiersz; ale kto wié, czy z początkowéj strofy wywiązać-by się nie mógł poemat, długi jak dwa życia ludzkie, gdyby... alboż ja wiem? gdyby mi wszystko to nie znikło było z przed oczu, jak sen szybko i bez śladu!
Kto wié? czy czasem w jednéj strofie życia nie zawiera się więcéj ogni, które potém zagasnąć musiały, więcéj pragnień nieziszczonych i mimowolnych westchnień ku szczęściu, niż w całéj długiéj jego pieśni.
Zboczyłam z drogi i piérwsza usiadłam na złamaném drzewie, u samego prawie brzegu szemrzącéj wody. Wiedziałam, że ztamtąd niedaleko już są ogrodowe wrota, a nie chciałam jeszcze pożegnać się z nowym mym znajomym.
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Marya.djvu/045
Ta strona została uwierzytelniona.