Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Marya.djvu/097

Ta strona została uwierzytelniona.

zoficznych dokryn, jaki zaciekły fanatyk ideałów siedziéć może w skórze najkrańcowszego pozytywisty! W streszczonéj historyi, którą mi przesłałeś, czuć woń poematu. Szczególne mi ona sprawia wrażenie w dniach tych, w których właśnie zajęty jestem pracą, tyczącą się ścieków, wyziewów i śmieci miejskich... Sprawia mi ona takie wrażenie, że chwilami przestaję czytać i pisać i staję przy oknie, aby popatrzyć na widok, który mam przed sobą. Tłem widoku tego jest wielka, czworokątna kamienica, oddzielona od domu, w którym mieszkam, wązką ulicą i sporym ogrodem. Teraz, gdy liście z drzew opadły, kamienicę widać z okien moich, jak na dłoni. Domyślam się, że mieszkać w niéj musi jakaś mieszczańska rodzina, zamożna i wesoła. Co wieczór oświetla się tam dość rzęsisto cały rząd okien i w ramach białych firanek zjawiają się cienie różnych ludzkich postaci, to wysokiéj, kształtnéj kobiety, to dziecka, które wskakuje na wysokie sprzęty i czepia się jéj szyi, to mężczyzny z kwadratową postacią, którego usta, szeroko otwarte, oznajmują mi, że śmieje się głośno i rubasznie. Pełno tam życia i ruchu, na które spoglądam czasem z pewną przyjemnością. Zdarza się to jednak zazwyczaj wieczorami. W dzień raz tylko spojrzałem na okna mego vis-à-vis i w jedném z nich zobaczyłem tę samę zapewne kobietę, któréj ładny cień widuję na złotém tle wieczornego oświetlenia. Miała na sobie ponsowe jakieś ubranie i z tego