Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Marya.djvu/118

Ta strona została uwierzytelniona.

wszy sklepioną sień, wstąpiłem na górne piętro kamienicy. Przedpokój był otwarty i pusty. Do mieszczańskiego mieszkania tego etykieta światowa mało ma snadź przystępu. Nie strzegą go anonsujący gościa lokaje.
Nie potrzebowałem zresztą zapytywać nikogo, czy państwo są w domu, gdyż z wnętrza mieszkania dochodziły mię zmieszane głosy i rozmowy. Wszedłem tedy naprzód do sali jadalnéj, widnéj i obszernéj, a tu od progu już, w ramie drzwi rozwartych, przedstawił mi się rodzajowy obraz, który, upewniam cię, mógłby rozweselić humor najzgryźliwszego pod słońcem hipochondryka.
Zamiast jednego z tych bawialnych pokojów, które znajdują się zazwyczaj za jadalnemi salami, zobaczyłem olbrzymi bukiet. Musiał on być olbrzymim, gdyż czarą czy koszem, który go zawierał nie było nic innego, tylko wielki, wysoki pokój. Nigdzie może, prócz chyba w cieplarniach, nie widziałem o téj porze roku tak wielkiego nagromadzenia roślin. Było ich pełno wszędzie, na oknach, na sprzętach, dokoła ścian, w wielkich koszach, ustawionych tu i owdzie bez ładu. W dodatku, nietylko zieleniły się one, ale i kwitły wszystkiemi kolorami tego świata. Pośrodku bukietu tego stał stół okrągły, piętrzący się mnóztwem najrozmaitszych przedmiotów; przy stole siedział pan Iwicki, z obu łokciami opartemi o stół i brodą schowaną w dłoniach, po obu zaś stronach