— Nie; chciała-bym, aby pracownią moją był cały dom mój. Tu czytam i maluję... trochę...
Wyraz: trochę, nie przedstawiał rzeczy w istotnéj jéj proporcyi. Kilka stolików mniejszych i większych zarzuconych było książkami i broszurami, które, naprawdę, posiadały kartki rozcięte i nadwerężone czytaniem.
— Byłaż-by „błękitną pończochą?“ — pomyślałem. — Ale nie; „błękitne pończochy“ nie zajmują się tak troskliwie i rozsądnie zdrowiem i pomyślnym rozwojem swych rodzin, i nie malują tak ładnie. Przy oknie, na stalugach, rozpiętą była malarska robota, niewielkich rozmiarów i przedstawiająca rzecz nieważną, jasne jakiéś tło, usypane bez pozornego ładu kwiatami. Jakkolwiek nie jestem znawcą, malowanie to z fantastyczną nieco myślą, wydało mi się istotném dziełem sztuki.
Zauważyła, że przypatruję się jéj robocie i rzekła z uśmiechem:
— Obrazek ten nie jest jeszcze skończonym. Maluję go dla Natalki. Dziecko przepada za kwiatami, i pamiątka ta ode mnie uszczęśliwi ją.
Nie, stanowczo nie jest „błękitną pończochą“! W artystce odzywa się tu jeszcze matka.
Z obrazu przeniosłem mimo woli wzrok na okno i spostrzegłem, że widać z niego było, jak na dłoni, po-za ogrodem a ulicą, dom, w którym mieszkam.
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Marya.djvu/127
Ta strona została uwierzytelniona.