Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Marya.djvu/129

Ta strona została uwierzytelniona.

czałem więc, zapominając o podtrzymywaniu rozmowy. Kiedy nakoniec przezwyciężyłem się i podniosłem oczy, spotkałem wzrok jéj, utkwiony w méj twarzy z wyrazem pytającym. Pojąłem niewłaściwość znajdowania się mego, ale, cóż chcesz? nie darmo ludzie nazywają mnie dzikim odludkiem. Nie umiem naginać się do konwenansów. Czułem, że powszednia rozmowa z tą kobietą była mi w téj chwili niepodobną; wstałem więc w sposób, którym objawić pragnąłem zamiar pożegnania. Pani Iwicka zrozumiała mnie i wstała téż szybko. Przez chwilę stała, milcząc, prosta i zamyślona, ze spuszcznemi oczyma. Nagle, najniespodzianiéj dla mnie, postąpiła parę kroków i podała mi obie ręce.
— Panie Adamie! — rzekła — bądźmy przyjaciółmi!
W tém nazwaniu mnie nie po nazwisku, ale po imieniu, było takie odwołanie się do dawnego wspomnienia, a w głosie jéj tyle ciepłéj szczerości, giest jéj był tak przyjaznym, a spójrzenie tak przypomniało mi owe źrenice, utopione w blaskach wzruszeń, które niegdyś tak długo i uparcie szły wciąż za mną i przede mną, że wziąłem obie podane mi dłonie i uścisnąłem je silnie.
Wtedy odzyskała całą swobodę obejścia się, która opuściła ją była przed kilku minutami, a nawet stała się mówną i wesołą. Zaczęła pokazywać mi różne