Kiedy żegnałem panią Iwicką, spostrzegłem, że mąż jéj stoi naprzeciw nas i patrzy na mnie z tym szczególnym wyrazem, który już parę razy w oczach jego zauważyłem. Jest to wyraz badawczéj, chmurnéj nieco uwagi. Mogło-by się zdawać, że, wpatrując się tak we mnie, człowiek ten chce mię przeniknąć do głębi, w gruncie zaś musi to być szczególne przyzwyczajenie do patrzenia takiego na ludzi, jedna z powierzchownych chropowatości, których najzacniejszy zresztą kupiec ten ma sporą dozę. Kiedy chciałem pożegnać go, powiedział mi, że pójdzie ze mną, bo ma pilny interes na mieście i wyjść z domu musi. Zapytał mię dokąd idę i oznajmił, że udaje się w tę samę właśnie stronę. Z gośćmi, których pozostawił u siebie, postępował bez żadnéj ceremonii, jak zresztą ze wszystkimi zawsze postępuje.
Gdy szliśmy obok siebie chodnikiem ulicy, Iwicki piérwszy zaczął rozmowę, któréj punkt wyjścia był dla mnie wcale niespodziewanym.
— Pan od niedawna jeszcze znasz moję żonę, — zaczął po krótkim wstępie, — bo tego spotkania się waszego przed wielu laty niéma co liczyć. — Otóż widzisz pan, jest to kobieta, którą znać trzeba długo, aby poznać i ocenić w zupełności. Nie można powiedziéć o niéj, że jest uczoną kobietą, ani wyborną gospodynią domu, ani najlepszą matką... cudzych dzieci... ani wesołą i przyjemną towarzyszką tych, z którymi żyje, bo jest ona wszystkiém tym razem.
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Marya.djvu/152
Ta strona została uwierzytelniona.