Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Marya.djvu/202

Ta strona została uwierzytelniona.

ciągnęła po bladém czole i, patrząc na mnie, zapytała szeptem prawie:
— Klemensiu! co to było? co to się stało? dlaczego wyszedł on tak nagle? dlaczego był on taki smutny?
Moment, tylko co ubiegły, był dla niéj momentem objawienia. Inaczéj być nie mogło. W naturę tę, przedziwnie czystą a nieświadomie namiętną, świadomość miłości wpaść musiała, jak grom nagły i na chwilę druzgocący przytomność.
Objęłam ją obu ramionami i szepnęłam:
— Co to się stało, Maryo? Stało się... że ty go kochasz!
Wyrwała się z mego objęcia i stanęła sztywnie wyprostowana. Oczy jéj patrzyły w przestrzeń ze szklistym wyrazem przerażenia.
— Nie! — wymówiła po chwili stłumionym szeptem — nie! nie! nie!
I, pochwyciwszy moję rękę, ścisnęła ją z taką siłą, jakiéj nigdy spodziewać-by się nie można po jéj giętkiéj, delikatnéj dłoni. Był to przecież spazm walki, wyprężającéj wszystkie nerwy fizycznéj i moralnéj jéj istoty.
Przemocą prawie przyciągnęłam ku sobie głowę jéj i złożyłam ją na mojém ramieniu. Gorzko żałowałam niebacznie wyrzeczonego słowa, ale wiész, Jerzy, że zawsze trochę zawraca mi się głowa, gdy patrzę na miłość dwojga dobrych i pięknych ludzi. Tu