Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Marya.djvu/220

Ta strona została uwierzytelniona.

czasach czulszy byłem, niż zwykle, na śpilki życia, siły moje rozdwoiły się. Miałem do czynienia nietylko z trudnościami obowiązku i niedołężnościami otoczenia mego, ale i z sobą samym.
Wczoraj przed wieczorem odbywało się jedno z posiedzeń naszego Towarzystwa Lekarskiego. Nowa to jest rzecz tutaj i, jak wszystkie nowe rzeczy, na prowincjach szczególniéj, okropnie kulawa. Szanowni koledzy przychodzą na posiedzenia, albo nie przychodzą, przynoszą na nie coś godnego uwagi, albo nie przynoszą. Jedni rozmawiają z trochą zajęcia o rzeczach, tyczących się nauki, inni poziewają, inni jeszcze przynoszą z sobą humor zgryźliwy i z góry powzięte postanowienie rzucania na prawo i lewo nieuzasadnionych zaprzeczeń i niedowierzających uśmiechów. Stara bajka, ale niewesoła. Towarzystwo to powstało z mojéj inicyatywy. Jestem pewny, że przyniesie kiedyś znaczne pożytki, ale teraz jeszcze jedyną korzyścią, jaką z niego odnosić mogą ludzie dobréj woli, jest zaprawienie się w cierpliwości.
Wczoraj zebrało się nas dziesięciu, czy dwunastu. Ktoś coś przeczytał. Mówiliśmy o tém i owém. Życia w tém wszystkiém, a po prawdzie i sensu, było niewiele. Siedziałem przy oknie otwartém na ogród i myślałem o tém, jacy téż ludzie bywają po większéj części niedołężni i leniwi. Doświadczyłem trochę zniechęcenia. Zapytywałem siebie: czy ja zrobię tu kiedy cokolwiek porządnego, albo téż może wszystko