mus taki, jak ten, który spragnionego prowadzi do zdroju...
Wszedłem przez furtkę, prowadzącą z ulicy do ogrodu, a znajdującą się tuż naprzeciw mego mieszkania. Zobaczyła mię z daleka, wstała i szła powoli na moje spotkanie. Powitaliśmy się milczącym uściskiem ręki. Nie zapytała mię, dlaczego tak długo u niéj nie byłem. Nie dostrzegłem w niéj ani rozgniewania, albo zażalenia, ani radości. Nie spodziewałem się téż wcale, aby doświadczała z mego powodu któregokolwiek z tych uczuć. Bywałem chwilowym gościem w jéj domu, jestem prostym przechodniem w jéj życiu, oto wszystko. Jednak nie jest zupełnie taką, jak była. Zmieniła się przez te kilka tygodni w sposób uderzający. Cera jéj, biała wprzódy, jest teraz bladą. Twarz jéj schudła znacznie, a przez to oczy wydają się jeszcze większemi, niż były. W ruchach jéj i wejrzeniu czuć jakieś zmęczenie, — nieprzezwyciężoną słabość.
Dlaczego ona tak się zmieniła przez czas méj nieobecności? Wielki Boże! jakież brzydkie radości kołacą czasem do piersi ludzkich! Radości téż to bez istotnéj racyi bytu, bo wszak nic i nikt nie powiedział mi, dlaczego ona tak się zmieniła!
Zapytałem ją, czy nie była słabą? Odpowiedziała przecząco.
— Nie choruję nigdy — rzekła z uśmiechem.
— Godny zazdrości los — odpowiedziałem. —
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Marya.djvu/222
Ta strona została uwierzytelniona.