Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Marya.djvu/226

Ta strona została uwierzytelniona.

naszéj własnéj. Teraźniejszość jednak nie przestaje przez to być kolczatą.
Wierzę, iż wydźwiganie z otchłani skarbów ukrytych i ściąganie na ziemię świateł, kryjących się w wysokościach, pozostanie na zawsze najżywszém pożądaniem i najżywszém szczęściem dla pewnéj części ludzkości, dla téj jéj części, która składa się z Kolumbów, ciekawych nowych dróg i światów, i z Prometeuszów, rozkochanych w wysokich blaskach prawdy i piękna...
Nie mówiła o niczém, czego-bym sam nie wiedział, nie mówił sobie sto razy w życiu. Jednak ze słów jéj spływała we mnie dziwna pociecha.
Dzień kończył się. Słońce już nawet zaszło. W ogrodzie było mnóztwo woni od drzew kwitnących.
Przez otwarte okna górnego piętra domu wyglądały od chwili do chwili śmiejące się głowy dzieci i przesyłały matce, siedzącéj w głębi ogrodu, przyjazne znaki i uśmiechy. Na dole domu, tam zapewne, gdzie położone są gospodarskie pokoje, słychać było wesoły gwar służby, krzątającéj się około wielkiego ogniska. Kobiecy głos jakiś, cienki i piskliwy, zawodził ładną przecież śpiewkę ludową.
W téj chwili Natalka wychyliła się do połowy prawie przez jedno z okien górnego piętra.
— Mateczko! — zawołała — czy mogę sama zadysponować wieczerzę?
— Zadysponuj ją, moje dziecko — lekko podno-