Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Marya.djvu/229

Ta strona została uwierzytelniona.

sfera tak istotnéj czystości, że są w mowie ludzkiéj słowa, których do niéj wymówić niepodobna.
Mówiła znowu do mnie, nie powtórzę ci już o czém. Ale tak, jak mówiła, ja nieraz myślałem. W ustach jéj odnajdowałem pociechy, które mię były odbiegły na chwilę. Głos jéj przytłumiony nieco, jak bywa zwykle, gdy mówi o tém, co dla niéj jest święte, kołysał głowę moję nakształt pieśni téj, którą matki usypiają spłakane swe dzieci. W kobiecie... nie! w takiéj tylko kobiecie jak ona, spoczywa głęboki zmysł macierzyństwa, uczący ją nietylko uspokajać płacz dziecka, ale zaklinać burze, podnoszące się w piersiach dojrzałego mężczyzny.
Pochylony nieco, patrzałem w twarz jéj z upojeniem i żalem. Kiedy mówiła i kiedy umilkła, myślałem: dlaczego, mając taką zdolność wierzenia, nie wierzyłaś własnéj przyszłości? Czemu nie czekałaś na mnie? dlaczego nie przewidziałaś, że spotkamy się jeszcze kiedyś na świecie? dlaczego tak dalekim jesteś ode mnie, tak mi niedosięgłym, zdroju mój ukojenia, wzmocnienia i szczęścia?
Nie patrzała na mnie. Przed chwilą przybiegło do niéj jedno z jéj dzieci i położyło głowę na jéj kokolanach. Zwolna przesuwała dłoń po włosach dziecka i siedziała nieruchoma, ze spuszczonemi powiekami. Czy, nie patrząc na mnie, czuła przecież wzrok mój, przywiązany do twarzy jéj z tłumem za-