Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Marya.djvu/235

Ta strona została uwierzytelniona.

Z gorzkiego zamyślenia obudził mię szelest jedwabnéj sukni. Klotylda weszła do pokoju i naprzeciw mnie usiadła. Z pomiędzy wszystkich pod słońcem śmiertelnych, ją najmniéj chciała-bym wtedy widziéć przy sobie. Przewidywałam, że, jak zawsze bywało, przyszła powierzać mi swoje sercowe tęsknoty i marzenia, albo wzywać méj rady względem szczegółów wyprawy ślubnéj, którą sporządza z uradowaniem i chroniczném rozrzewnieniem szesnastoletniéj dziewczyny. Epoka niewyczerpanéj cierpliwości skończyła się snadź dla mnie. Chciałam wstać i odejść.
Ale Klotylda pochwyciła moję rękę w swoje puchowe dłonie i bardzo cicho rzekła:
— Mam z tobą do pomówienia, Marciu, nie o sobie, ale o tobie saméj. Jesteś bardzo dobrą, więc nie rozgniewasz się na mnie. Zresztą, cóż cię obchodzić mogą gadaniny świata? Ty przecież jesteś inną, niż my wszystkie, biedne zwyczajne kobiety, i o świat nie dbasz. Jednak ja cię tak kocham, że przestrzedz cię muszę...
Słuchałam jéj na-pół tylko. Nie byłam ani trochę ciekawą tego, co mi powiedziéć miała. Milczałam więc.
— Moja Marciu — mówiła daléj Klotylda — chociaż ty jesteś rozumną i uczoną kobietą i nie dbasz o to, co świat o tobie mówi, jednakże opinia świata jest najdroższym skarbem dla każdéj kobiety.