Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Marya.djvu/237

Ta strona została uwierzytelniona.

Każde ze słów jéj było długą, dobrze zaostrzoną śpilką, którą łagodna ta istota wkładała w moje serce, niby w tę poduszeczkę, paciorkami wyszytą, która przyozdabia jéj gotowalnią. Coś jednak — uczucie dumy i godności zapewne, którym po raz piérwszy w życiu mém ubliżono — powstrzymało mię od wybuchu.
— Kochana Klotyldo — rzekłam, mocując się z głosem moim, który drżał — proszę cię, abyś, myśląc o mnie, spokojnie usypiała. Gdybym była na twojém miejscu, powiedziała-bym żonie doktora Gustawa i wszystkim żonom wszystkich doktorów, którzy panu Adamowi zazdroszczą jego wziętości i sławy, że odgadywanie uczuć i myśli ludzkich, nieobjawionych jeszcze żadnym postępkiem, może stanowić zajęcie tych tylko ludzi, którzy pragną sławą i spokojem bliźniego czas swój zabijać.
Klotylda wstała. Nie znać było na niéj obrazy ani zasmucenia; owszem, stanęła przede mną i wzięła obie już moje ręce.
— Widzę, że rozgniewałaś się na mnie, Marciu — rzekła. — Dziwi mię to bardzo, bo przecież jesteś nie taką, jak my, pospolite kobiety, ale Aniołem dobroci, który nie gniewa się nigdy. Ja, widzisz, choć jestem biedną istotą, sto razy niższą od ciebie pod każdym względem, chciała-bym być twoją przyjaciółką. I jeżeli kiedykolwiek, moja droga Marciu, cierpiéć będziesz przez to, czém dotąd, jako kobieta wyższa, gardziłaś, powiédz mi o wszystkiém szczerze, otwar-