Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Marya.djvu/244

Ta strona została uwierzytelniona.

dział przy stole, z głową opartą na dłoni i z przygarbionemi plecami. Czoło jego fałdowało się w mnóztwo boleśnych zmarszczek, a wzrok, utkwiony w leżących na stole papierach, nie musiał nic widziéć, bo szklistym był i wewnątrz jakby cofniętym. Wyglądał tak, jak człowiek, z osłupieniem patrzący we własne swoje, ciemne myśli. Przeszłość, Klementyno, nie mija nigdy bez śladu. Miałam ze sobą lata przyzwyczajeń codziennych i świętych, lata ciągłéj, bacznéj troskliwości o spokój i szczęście tych, którzy mię otaczali. Zbliżyłam się cicho i kładąc dłoń na ramieniu Michała, zapytałam:
— Co ci jest, Michale?
Podniósł głowę, spojrzał na mnie i wzrok jego rozpromienił się nagle.
— Przyszłaś tu! — zawołał.
W mimowolnym wykrzyku tym nie było z pewnością intencyi wyrzutu, a jednak uczułam w nim wyrzut. W istocie, długie tygodnie minęły, odkąd tu byłam po raz ostatni. Piérwsze poruszenie Michała było takie, jakby chciał porwać się z krzesła i objąć mię uściskiem. Nagle jednak powstrzymał się i, milcząc, przysunął mi krzesło do stołu. Nie patrzałam na niego, ale czułam, że on patrzał na mnie bacznie i uparcie.
— Dlaczego, — zaczął po chwili wahającym się głosem, — dlaczego, Maryo, zapytałaś mię, wchodząc, co mi jest? czy znajdujesz, że zmieniłem się pod jakim-