Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Marya.djvu/250

Ta strona została uwierzytelniona.

Siedziałam tak w mrocznym pokoju skamieniała w myślach, z palącym uśmiechem szyderstwa na ustach. Kilka razy do uszu moich doleciały z dziecięcych pokojów niespokojne szelesty. Była-bym biegła dawniéj. Teraz nie uczyniłam poruszenia żadnego i nie uczułam nic, ani niepokoju, ani chęci zobaczenia dzieci. Wielki Boże! możnaż tak nagle zobojętniéć dla istot, nad któremi przepędziło się wiele nocy bezsennych, z któremi zeszło wiele dni wesołych, których niegdyś uśmiech każdy lub jęk budził radość lub trwogę!
Nagle wśród ciszy nocnéj rozległ się odgłos grzechotki nocnego stróża. Zadrżałam od stóp do głowy. Odgłos ten brzmiał na ulicy, za ogrodem, tuż pod oknami jego mieszkania. Obudził go może. Obudzony myślał on może o mnie. Pękły okowy, które opasywały mi serce szyderstwem zwątpienia. Upadłam na klęczki i płakałam! płakałam!
Nie mam siły pisać dłużéj, Klementyno. Chcąc dotrzymać danego ci przyrzeczenia, wkrótce zapewne napiszę znowu do ciebie, minęła bowiem dla mnie pora rzeczy zwyczajnych. Spodziewaj się niezwyczajności, Klementyno, spodziewaj się wszystkiego, bo na téj biednéj, drżącéj pod stopami ludzkiemi ziemi, wszystko stać się może.
Marya.