Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Marya.djvu/259

Ta strona została uwierzytelniona.

Nie widziałam, jaką była twarz Michała, gdy to mówiłam, bo zrobiło mi się na moment ciemno w oczach. Usłyszałam tylko głos jego.
— Pójdziemy więc razem — rzekł.
I, położywszy rękę moję na swojém ramieniu, razem ze mną wszedł do ogrodu. Spotkaliśmy tak nadchodzącego we dwoje. Na widok twarzy Adama doznałam okropnego ściśnienia serca. Inaczéj wyglądał on wcale, gdy widziałam go przez okno wchodzącego do ogrodu. Teraz blady był trochę i bardzo zimny. Powieki miał spuszczone i usta silnie zwarte. Powitał nas chłodnym ukłonem i ceremonialném uchyleniem kapelusza i zaraz zapytał, czy nie jest komukolwiek w domu potrzebnym. Michał odpowiedział uprzejmie, że wszyscy w domu są zdrowi, ale mimo to szczerze rad będzie widziéć u siebie dawno niewidzianego gościa. Ja milczałam. Za żadną cenę wyrzec-bym nie mogła ani jednego słowa.
— Dziękuję panu za zaproszenie — odparł Adam — ale pomimo chęci przyjąć go nie mogę. Chorzy i liczne zajęcia czekają na mnie. Przyszedłem na chwilę, ale, widząc się niepotrzebnym, odchodzę.
Oddał mi ponowny ukłon i dotknął ręki, podanéj mu przez Michała.
Milcząc zrazu, potém mówiąc o obojętnych jakichś rzeczach, Michał zwolna oprowadził mię dokoła ogrodu. Raz mimowoli rzuciłam wzrok na otwarte