Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Marya.djvu/267

Ta strona została uwierzytelniona.

sobie na pomoc surową strażniczkę przeszłości mojéj: pracę. Na piersi mojéj leżał wciąż ciężar gniotący i nieznośny, czoło miałem opasane bolącą obręczą. Poszedłem.
Spotkałem w ogrodzie Maryą z jéj mężem. Miała na twarzy żywe rumieńce i oczy w ogniu. Ręka jéj, którą wspierała na ramieniu dozgonnego towarzysza, drżała trochę. Zkąd jéj przyszło wzruszenie to w chwili spokojnéj i wzorowéj przechadzki po ogrodzie z małżonkiem? A! któż odgadnąć może tajemnice chwil które małżonkowie spędzają sam-na-sam, w cienistych ulicach rozkwitłego ogrodu? Wszak oni należą do siebie! A czemuż-by ona nie miała pokochać z czasem człowieka tego, którego koniec końców szanować można i który pada przed nią czołem, jak uwielbiający Fakir przed swém bóztwem?
Co wtedy działo się we mnie, odgadniesz. Odszedłem z odnowioném postanowieniem wrócenia nieprędko. Pocóż mam dobrowolnie iść naprzeciw widoków, które jadem nieznanéj przedtém goryczy gryzą mi serce?
Dziś zrana otrzymałem od niéj bilecik, krótkie kilka słów, któremi prosiła mię, abym dom jéj odwiedził. Pomyślałem sobie, iż ktoś tam zapewne, w domu tym ludnym i troskliwie strzeżonym, potrzebuje lekarza. Myślałem także, iż dziwna to trochę rzecz, że kobieta z tak rozważnym i bystrym rozumem, nie spostrzegła dotąd, iż lepiéj było-by dla mnie, abym jéj