niezwykłego działo się w tym domu, panowała nieokreślona jakaś atmosfera, jakby przedchwili nieszczęścia. Przez nawpółotwarte drzwi zobaczyłem Maryą w głębi wykwintnéj jéj pracowni. We wpółleżącéj postawie wpatrywała się w wiszący naprzeciw portret, o którym wiedziałem, że jest portretem jéj matki. We wzroku jéj nie było przecież tęsknoty, z jaką ludzie dojrzali nawet wpatrują się niekiedy w malowane oblicza rodziców ukochanych a zmarłych. Głęboko zapadłe jéj oczy miały wyraz bezdennéj zadumy, pełnéj zapytań albo wyrzutów. Świecił w nich blask przenikliwy i bolesny. Blade usta jéj, wpółotwarte, zdawały się z trudnością wciągać powietrze do uciśniętéj piersi. Ręce jéj, ściśnięte z kurczową siłą, leżały bezwładnie pośród fałd sukni. Jerzy! kobieta ta w chwili owéj cierpiała strasznie! Miałem przed sobą obraz jakiéjś rozdzierającéj walki, która toczyła się w jéj piersi... Coś jakby objawienie mignęło mi przed oczyma. Przestałem być panem siebie. Zbliżyłem się szybko i — chwila jeszcze, a byłbym porwał w ręce swe te zaciśnięte od bólu dłonie i powiedział jéj wszystko... wszystko... Ale usłyszała moje kroki i porwała się z siedzenia. Z ust jéj wyszedł słaby okrzyk, w szeroko otwartych oczach jéj, które przez mgnienie oka tonęły w méj twarzy, zadrżało morze zmieszanych uczuć, potém zaraz wyprostowała kibić, spuściła powieki i, milcząc, wyciągnęła do mnie rękę... Jerzy, ja rękę tę uścisnąłem
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Marya.djvu/269
Ta strona została uwierzytelniona.