Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Marya.djvu/270

Ta strona została uwierzytelniona.

silnie, ale milczałem i nie śmiałem nawet zbyt długiém wejrzeniem badać na twarzy jéj tajemnic jéj serca... Kobiéta ta jest dla mnie świętością, któréj ubliżyć lękał-bym się więcéj, niż na wieki z nią się pożegnać. Myślałem zawsze, iż miłosne słowa, szeptane do ucha samotnéj kobiécie w ciszy zaciemnionego pokoju, niosą jéj ubliżenie, ilekroć treści ich powtórzyć i dowieść nie można w obliczu całego świata; że chwila słabości kobiety powinna być dla mężczyzny chwilą siły, ilekroć nie jest on pewny, że szczęście, które jéj przynosi, nie będzie opłakaném przez nią łzami wstydu i żalu. Myślałem tak zawsze i doświadczyłem teraz, że najszaleńsze nawet uniesienie namiętności nie pozwala zapomniéć zupełnie o przekonaniach i instynktach, wyrobionych przez długie lata...
Ona także ma długoletnie przyzwyczajenia myśli i woli. Głos jéj drżał trochę, ale postawa i twarz były spokojne, gdy mówiła o tém, że wezwała mię dla tego, aby oznajmić mi, że wioska jéj rodzinna została całkiem dla niéj odzyskaną i że za dni kilka uda się tam z całą rodziną swoją.
Zapytałem ją, czy na długo odjedzie. Uczyniła takie poruszenie, jakby chciała mi dać prędką jakąś, porywczą odpowiedź; ale potém z zamyśleniem powiedziała, że nie wié, jak długo zabawi na wsi. Chciałaby wrócić jaknajprędzéj, ale dla zdrowia dzieci powinna-by tam czas dłuższy przepędzić; tak dawno zresztą nie widziała miejsca tego, które jest jéj drogiém