Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Marya.djvu/271

Ta strona została uwierzytelniona.

i tyle tam pewno będzie miała do czynienia. Stopniowo ożywiała się, ale nie było to ożywienie pogodne, pełne harmonii słów i poruszeń, które cechowało ją dawniéj. Na blade policzki jéj wybijały się co chwila rumieńce i wnet znikały, oczy jéj połyskiwały migotliwym ogniem i, gasnąc nagle, powlekały się mgłą wilgotną. Ruchy jéj były chwilami nagłe i ostre, mówiła prędko i trochę bezładnie, jak ktoś, komu uzbierało się w głowie mnóztwo rzeczy do powiedzenia, i kto je wypowiedziéć pragnie szybko, lękając się że mu czasu zabraknie. Pokazywała mi książki jakieś, świéżo jéj przysłane, mówiąc, że chciała-by część ich ze mną przeczytać; zawołała Franusia i powiedziała niezrozumiałym dla niego językiem, że niepokoi ją dziecię to od czasu pewnego zastojem, który nagle objawił się w rozwijaniu się jego władz umysłowych; potém ukazała mi przez okno ogród i opowiadała o prześlicznéj grze światła, którą spostrzegła wczoraj w pewném jego miejscu, gdy słońce spuściło się za dachy, wierzchołki drzew stanęły w różowéj łunie, a niskie krzewy, ze swém bogactwem białych i czerwonych kwiatów, zdawały się usypiać w roju złotych iskier. Chwilami porywało ją poetyczne jakby uniesienie, to znowu wracała myślą do rodzinnych i domowych obowiązków swych i zatrudnień. Spostrzegłem na stole jéj kartkę papieru, zapisaną jéj pismem, i prosiłem o pozwolenie przeczytania; zabrałem ją potém ze sobą. Jest to strofa, przetłómaczona z obcego poety.