Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Marya.djvu/286

Ta strona została uwierzytelniona.

Godzina 5 zrana.

Dzień dzisiejszy wszedł w pełnym majestacie wiosny. Jest to raczéj dzień już letni. Zanim blaski jego zagasną, stanowczy wyrok zapadnie na trwogi i nadzieje moje. Za kilka godzin udam się po wyrok ten do niéj. Wiem, że i w mojéj także jest mocy przechylić szalę przyszłości naszéj na stronę moich pragnień. Prośba, żal, rozpacz mężczyzny, nie mogą być obojętne dla kobiety, która kocha. Mogę je przynieść jéj w spojrzeniach i słowach i użyć całéj mocy pociągu, który popycha nas wzajem ku sobie, aby wolę jéj przéchylić na stronę tę, po któréj widzę moje szczęście takie wielkie... Ale ja nic z tego nie uczynię...
Przez tę noc minioną, która wygląda mi teraz, jak tłumne zbiegowisko uczuć, marzeń i rozmyślań, powziąłem postanowienie niezłomne.
Wyrzec się jéj, teraz, kiedy wiem, że ona także kocha, pragnie i cierpi, nie mogę i nie powinienem. Nie mogę — bo do bohaterstwa takiego, albo niedołęztwa, nie jestem zdolnym. Nie powinienem — bo mam już dla niéj święte obowiązki. Zdziwili-by się zapewne temu układacze i znawcy kodexów powszedniéj moralności — niemniéj przecież ja uznaję się zobowiązanym względem kobiety téj, przez miłość wywołaną i sprawione cierpienie.
Ale ja własne jéj i moje losy oddam w ręce jéj —