Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Marya.djvu/290

Ta strona została uwierzytelniona.

smutne czarne sosny i ozłocone wierzchołki, niby ofiarne pochodnie, podnosiły aż pod skłon nieba. W leszczynach, obrastających stok góry, czuć było dreszcze wieczornych powiewów. W dalekim téż kędyś lesie słowik witał nadchodzący wieczór, nieśmiałém jeszcze dzwonieniem.
Przyroda cała zdawała się łagodnie marzyć i ze wpółsennym uśmiechem oczekiwać objęć rozkosznéj nocy!
Ku mnie téż zwolna zbliżała się fala marzenia, aż ogarnęła mię całą z mocą niepokonaną.
Myślałam, marzyłam raczéj, że gdy przybędzie on, pójdziemy razem piękną drogą nadrzeczną, tą drogą tak wązką, że na niéj, pośród dwóch ścian zieloności, dwoje tylko ludzi iść obok siebie może. We dwoje téż tylko będziemy i nie pójdzie z nami pamięć o przyszłości... Widziałam, jak tuż przy mnie, na tle drzew i nieba przesuwa się profil jego twarzy, czysty, surowy, ze spuszczoną w zamyśleniu powieką. Ale nie było to zamyślenie ciężkie, smutne, z uśmiechu, który przewijał mu się po ustach, odgadywałam bezbrzeżną radość... Rozmawialiśmy z sobą tak, jak ludzie wolni i oddający się sobie wzajem na zawsze. Szliśmy ku temu miejscu, na którém spotkaliśmy się piérwszy raz w życiu, mieliśmy usiąść nad tym samym strumieniem, nad którym, oboje młodzi jak wiosna, przesiedzieliśmy niegdyś krótką lecz niezapomnianą chwilę. I mówiliśmy to