Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Marya.djvu/292

Ta strona została uwierzytelniona.

Spełniły się więc przedchwilowe marzenia moje. Szliśmy obok siebie pomiędzy dwiema ścianami zieloności, ale nie sami jedni. Postanowienie moje z przeraźliwą jasnością stało przed moją pamięcią, wolną już od mgły gwałtownego wzruszenia.
Szliśmy bardzo powoli. Wierna danéj obietnicy, pokazywałam mu jeden po drugim dyamenty, strojące ulubioną moję drogę. Piérwszym z nich była stroma, naga ściana przeciwległego brzegu rzeki, cała czerwona teraz od jaskrawości zachodzącego słońca, tu i owdzie tylko splamiona czarnym bukietem nizkiéj sośniny. Był to dyament z jaskrawym, ponurym blaskiem.
Ale o kilka kroków ztamtąd, śmiał się i iskrzył wesoły krajobraz, z okrągłą łączką, zieloną jak szmaragd, ujętą w wieniec śnieżnych pni brzozowych. Drobne liście brzóz wyglądały jak roje ruchliwych iskier, za niemi stało ciemne tło wysokich dębów.
Przed obrazem tym, oddychającym cichą wesołością, staliśmy minut parę.
— Jak tam świeżo być musi i cicho na téj łące!— rzekł Adam, a po chwili zapytał. — Czy istnieje tu jaki sposób dostania się na przeciwległy brzeg rzeki?
Snadź jemu, tak jak mnie, zaszumiało w głowie szalone marzenie przeprawienia się tam za rzekę, na ten cichy raik, który świeżością swą wabił płonące nasze