Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Marya.djvu/294

Ta strona została uwierzytelniona.

ślenie to było ciężkie jak ołów, a ramiona jego skrzyżowały się mu na piersi nieruchomie i mocno. Podniósł wkrótce powieki. Spojrzenie jego nie zatrzymało się na mojéj twarzy, ale, z pod brwi mimowoli ściągniętych, głębokie i jakby zagasłe pobiegło w przestrzeń.
Zielony raik łąki, brzóz i dębów, pozostał już daleko za nami. Teraz, za rzeką widzieliśmy czarne pólko, pnące się po stroméj wysokości i skratowane zielonemi miedzami. Po jednym z zagonów z ciężkością posuwał się w górę pług, prowadzony przez wieśniaka, zaorywającego ostatnią w dniu skibę.
— Tak więc! — wyrzekł Adam powoli i głosem, który z ciężkością wychodził mu z piersi — tak więc człowiek musi koniecznie i ciągle popychać pług swój przed sobą... aż do zachodu słońca...
— Aż do zachodu życia — powtórzyłam.
Po chwili Adam mówić zaczął:
— Znajduję się w porze życia, w któréj traf czy własna zasługa moja, jedno i drugie zapewne, pozwalają zdolnościom i siłom moim wejść na wyższe pole działania, niż to, wśród którego rozwijały się one dotąd...
— Słyszałam o tém — szepnęłam.
— Tak, wieści wszelkie rozchodzą się szybko. Tym razem wieść nie skłamała. Jestem wezwany do pełnienia ważnego i pięknego obowiązku. We-