co wtedy nie pozwoliło mi tu pozostać... Miewałem godziny zapału i cichéj pracy, głębokich radości zadowolonego sumienia i wysokich aspiracyi myśli, szukającéj prawdy; szczęścia takiego, jak to, które ujrzałem teraz, nie miałem...
Po chwili milczenia, mówił daléj, lecz coraz powolniéj i ciszéj:
— Szczęście to nie ukazało mi się w postaci łatwo dostępnéj. Oplątują go dokoła względy i okoliczności życiowe, których wagi zapominać nie mogę. Dlatego nie chcę go sobie zdobywać, ani prośbą, ani gwałtem okazywanego pragnienia lub żalu. Przybyłem tu, aby z prawością człowieka, który spełnienie najdroższych życzeń swych przyjąć może tylko od przytomnéj myśli i woli, zapytać panią: czy mam odjechać sam jeden?
Słowa, zawierające pytanie, wymówił tak już cicho, że odgadłam je więcéj, niż usłyszałam. Ziemia i niebo zmieszały mi się przed oczyma.
— Jedź! — szepnęłam.
Wtedy uczułam obie ręce moje, uwięzione w gwałtownym uścisku dwóch gorących dłoni. Podniosłam wzrok, i... o! niechaj sumienie moje przebaczy méj pamięci, bo ja chwili téj nie zapomnę nigdy! Oczy nasze tonęły w sobie, rozpłakane największym żalem, jaki się w sercu ludzkiém mieścić może, rozmodlone najstraszliwszą modlitwą ofiary.
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Marya.djvu/296
Ta strona została uwierzytelniona.