my, że źródłem ich bywają często chwile, których na kartach żadnych nie zapisał żaden kronikarz...
Nazajutrz przed ganek szlacheckiego dworu zajechała sześciokonna karoca. Wsiadł do niéj dziedzic dworu wraz z izraelskim gościem swym i pociągnęli w drogę daleką, do stolicy kraju.
Z Warszawy Hersz wrócił do Szybowa w parę miesięcy. Wróciwszy ruszał się po miasteczku i okolicy żwawo i gorliwie, mówił, opowiadał, tłómaczył, przekonywał, jednał stronników dla przygotowujących się zmian i przekształceń we wszechstronném życiu swojego ludu. Potém wyjeżdżał znowu wracał i wyjeżdżał... Trwało tak lat parę.
Nagle, Hersz z podróży jednéj, ostatniéj, wrócił zmieniony bardzo, z mętnym wzrokiem i z czołem zoraném troską. Wszedł do domu swego, ciężko opuścił się na ławę i, podparłszy głowę ręką, głośno wzdychał.
Frejda stała przed nim zasmucona, niespokojna, lecz cicha i cierpliwa. Pytać nie śmiała. Oczekiwała spojrzenia i zwierzenia męża. Podniósł nakoniec wzrok mętny, smutny, i wymówił:
— Wszystko przepadło!
— Dla czego przepadło? — zcicha szepnęła Frejda.
Hersz uczynił ręką giest, oznaczający upadanie czegoś wielkiego.
— Kiedy budowa jaka rozpada się w kawałki — rzekł — tym, którzy w niéj mieszkają, belki padają na głowy i pył zasypuje oczy...
— To prawda! — potwierdziła kobieta.
— Jedna wielka budowa rozpadła się... belki pospadały na wszystkie wielkie zadania i wielkie prace nasze, a proch przysypał je... na długo!
Wstał potém, spojrzał na Frejdę oczyma, w których wielkie łzy stały, i rzekł:
— Trzeba schować testament Seniora, bo on znów na nic się nie przyda... Chodź, Frejdo, schowamy go bardzo głęboko... może go prawnuk jaki nasz szukać będzie i znajdzie...
Od tego dnia Hersz starzał się widocznie. Oczy jego gasły, plecy garbiły się. Siadywał często na ławie godzinami całemi, przechylając postać całą z boku na bok, wzdychając głośno i zcicha powtarzając:
— Assybe! assybe! assybe! dajge! Nieszczęście! nieszczęście! biada!
Dokoła smutnego człowieka tego cicho i troskliwie krążyła smukła postać niewieścia, w kwiecistéj sukni i białym zawoju. Czarne oczy jéj często napełniały się łzami, a krok był tak ostrożnym i lekkim, że perły nawet, zdobiące jéj szyję, nie przerwały nigdy zadumy jego najlżejszém dzwonieniem. Niekiedy Frejda ze zdumieniem patrzała na męża. Smutek jego zasmucał ją, ale nie rozumiała go dobrze. Nad czémże biadał? Bogactwa jego nie umniejszyły się, dzieci wzrastały zdrowo, wszystko było jak przedtém, jak przed dniem owéj wielkiéj kłótni z Reb Nochimem i wynalezienia owych starych, żółtych papierów! Nie rozumiała dobrze kobieta, kochająca i roztropna, lecz cały świat
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Meir Ezofowicz.djvu/030
Ta strona została przepisana.