niosło, iż usypali je tu niegdyś dłońmi własnemi Karaici i wznieśli na niém swoję świątynię. Dziś świątyni kacerskiéj nie było już ani śladu; wzgórze nagie i piaszczyste osłaniało od wichrów i śnieżnych zamieci małą tylko lepiankę, która téż, jakby kornie i wdzięcznie, tuliła się do stóp jego. Nad dachem jéj, na pochyłości wzgórza, rosła wielka grusza dzika. W gałęziach jéj wiatr zcicha szumiał i migotało kilka małych gwiazd. Znaczna przestrzeń gruntów pustych, albo pod uprawę jarzyn zaoranych, oddzielała miejsce to od miasteczka. Cisza nad niemi panowała głęboka i leciały tylko niewyraźne, przytłumione echa dalekiego gwaru; po czarnych w zmierzchu zagonach czołgały się i ciężko ku chatce płynęły, wydobywające się z uliczek miasteczka, grube szlaki pary i mgły.
Wnętrze chatki, z za dwóch malutkich okienek, sklejonych z drobnych, różnokształtnych szkiełek, ukazywało się czarne jak przepaść, a w czarném wnętrzu tém brzmiał i na zewnątrz z niego wychodził zgrzybiały, trzęsący się, lecz donośny, głos męzki:
— Za dalekiemi morzami, za wysokiemi górami — mówił z pośród grubych ciemności głos ten — płynie rzeka Sabbation... Nie wodą ona płynie, nie mlekiem i nie miodem! Płynie ona żwirem żółtym i wielkiemi kamieniami.
Chrypiący, trzęsący się, zgrzybiały głos umilkł, i w czarnéj otchłani, widnéj z za dwóch małych okienek, przez chwilę panowało głębokie milczenie. Przerwały je tym razem dźwięki zupełnie inne.
— Zejde! mów daléj!
Wyrazy te wymówione zostały głosem dziewiczym, dziecinnym prawie, lubo przeciągłym i zamyślonym.
Zejde (dziadek) zapytał:
— A czy oni jeszcze nie idą?
— Nie słychać! — odparł, bliżéj okna odzywający się, głos dzie ęcy.
W głębi czarnéj otchłani zaczęło się znowu chrypiące i drżące opowiadanie:
— Za świętą rzeką Sabbationem mieszkają cztery pokolenia... cztery pokolenia izraelskie: Gad, Assur, Dan i Nephtali... Te pokolenia uciekły tam od strachów i ucisków wielkich, a Jehowa... niech będzie pochwalone święte imię Jego... schował ich przed nieprzyjaciołmi za rzeką ze żwiru i kamieni... A ten żwir tak wysoko podnosi się, jak bałwany wielkiego morza, a te kamienie tak huczą i szumią, jak wielki las, kiedy nim wielkie burze kołyszą... A jak przychodzi dzień sabbatu...
Tu nagle urwał się znowu głos zgrzybiały, a po krótkiéj chwili, zapytał ciszéj:
— Jeszcze nie idą?
Długo nie było odpowiedzi. Mogło się zdawać, że druga istota, znajdująca się w czarném wnętrzu lepianki, przed daniem odpowiedzi nadstawiała ucha, słuchała.
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Meir Ezofowicz.djvu/034
Ta strona została skorygowana.