— Idą! — wymówiła nakoniec.
W głębi czarnego wnętrza rozległ się przyciszony, przewlekły jęk.
— Zejde! mów daléj! — rzekł bliżéj okna głos dziewczęcy, tak samo czysty i dźwięczny, jak wprzódy, mniéj tylko dziecięcy w téj chwili, silniejszy.
Zejde nie mówił daléj.
Od strony miasteczka ku lepiance, przypartéj do wzgórza, leciał i zbliżał się wciąż wrzask dziwny. Złożony on był z biegu kilkudziesięciu par nóg ludzkich, z piskliwych krzyków i srebrnych, zanoszących się śmiechów dziecinnych. Wkrótce na pustéj przestrzeni ukazał się w zmierzchu wielki punkt ruchomy, toczący się jakby po powierzchni czarnych gruntów. Wkrótce punkt ten znalazł się tuż obok lepianki, rozproszył się na kilkadziesiąt drobnych cząstek, które wszystkie, z krzykiem, piskiem, śmiechem i wrzaskiem nieopisanym, rzuciły się do ścian pochyłych i nizkich okienek.
Były to dzieci, chłopcy różnego wieku. Najstarszy z nich mógł miéć lat 14, najmłodszy — pięć. Ubioru ich w ciemności dojrzéć nie było podobna, ale z pod małych czapek, albo wielkich, splątanych włosów, oczy ich połyskiwały blaskiem namiętnéj swawoli i innych jeszcze może, żywo rozbudzonych uczuć.
— Gut Abend! Karaime! — wrzasnęła jednogłośnie zgraja ta, stukając pięściami w drzwi, z wewnątrz zaryglowane, i wstrząsając ramami okien, w których słabéj oprawie dzwonić poczęły drobne szyby.
— A czemu ty światła w sabbat nie zapalasz? A czemu ty jak dyabeł w czarnéj norze siedzisz? Kofrim, iberwerfer! niedowiarku! odszczepieńcze! — krzyczeli starsi.
— Aliejdyk giejer! oreman! miszugener! Hultaj! żebrak! waryat! — z całéj piersi swéj wrzeszczeli młodsi.
Łajania, śmiechy i trzęsienie drzwiami i oknami wzmagały się z każdą chwilą, gdy we wnętrzu lepianki ozwał się znowu głos dziewczęcy, spokojny jak wprzódy i dźwięczny, ale tak silny, że przebił sobą kipiącą dokoła wrzawę.
— Zejde! mów daléj!
— Aj! aj! aj! aj! — odpowiedział z głębi głos zgrzybiały — jak ja będę mówić, kiedy oni tak krzyczą! tak krzyczą! i tak łają!
— Zejde! mów daléj!
Tym razem głos dziewczyny brzmiał niemal rozkazująco. Nie był już wcale dziecinnym. Czuć w nim było ból, wzgardę i walkę o zachowanie spokoju.
Jak smutny śpiew, wmieszany w ryk i wycie wzburzonych żywiołów, tak w dziką wrzawę dziecięcéj tłuszczy, łającéj, miauczącéj, wyjącéj i śmiejącéj się, wmieszały się drżące, jękliwe słowa.
— A w święty dzień sabbatu, Jehowa, — niech będzie pochwalone święte imię Jego, — daje spoczynek świętéj rzece Sabbationowi... Żwir przestaje płynąć, jak wielkie bałwany, i kamienie nie huczą jak las... tylko z nad rzeki, co leży i nie rusza się, powstaje wielka mgła, taka wielka, że aż wysokich obło-
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Meir Ezofowicz.djvu/037
Ta strona została skorygowana.