ków dostaje i chowa znów przed nieprzyjaciołmi cztery pokolenia Izraelskie: Gad, Assur, Dan i Nephtali...
Niestety! dokoła lepianki z pochyłemi ścianami i czarném jak otchłań wnętrzem nie płynęła święta rzeka Sabbation i ani bałwaniącym się żwirem, ani wysoką mgłą nie zasłaniała mieszkańców jéj przed nieprzyjaciółmi!
Nieprzyjaciele ci byli mali, ale było ich wielu. Z ostateczném wysileniem złośliwéj swawoli kilkunastu z nich targnęło ramami lichych okienek, kilka szybek dźwięknęło silniéj i rozleciało się w kawałki. Chóralny krzyk tryumfu rozległ się daleko po polu z jednéj strony, a pustych gruntach z innéj. Przez pozostałe po szybach otwory posypały się do wnętrza chatki grudki ziemi i drobne kamyki. Głos zgrzybiały, bardziéj jeszcze usunięty w głąb’, jakby istota ludzka, do któréj należał, tuliła się gdzieś w najdalszym kącie, trzęsąc się i chrypiąc coraz bardziéj, krzyczał:
— Aj! aj! aj! aj! Jehowa! Jehowa!
Głos dziewiczy, dźwięczny zawsze, powtarzał nieustannie:
— Zejde! sza! Zejde, nie krzycz! Zejde, nie lękaj się!
Nagle z tyłu dziecięcéj zgrai, uczepionéj do ścian, drzwi i okien lepianki, ktoś donośnie i nakazująco zawołał:
— Sztyl Bube! a co to wy wyrabiacie tutaj, niegodziwe bachory! precz!
Dzieci umilkły nagle i odpadać zaczęły jedne po drugich od belek, klamek i ram.
Człowiek, który donośnym i rozkazującym dźwiękiem głosu swego sprawił to uciszenie się, wysoką miał i kształtną postawę. Długie ubranie jego obcisłe było i dostatnio obłożone futrem. Twarz jego w zmroku wydawała się białą, a oczy połyskiwały tak ogniście, jak młode tylko oczy połyskiwać mogą.
— A co wy tu wyrabiacie! — powtórzył głosem gniewnym i stanowczym, — czy tu, w téj chacie, wilki mieszkają, żeby tak na nich krzyczéć i łajać i okna im tłuc?
Chłopcy milczeli z razu i skupili się w jednę, ścisłą gromadkę. Po chwili wszakże, jeden z nich, najwyższy wzrostem i najśmielszy snać także, sarknął:
— A czemu oni w szabas światła nie zapalają?
— A co wam do tego? — rzekł przybyły.
— Nu! a co tobie do tego? — bronił się krnąbrny chłopiec, — my tu co tydzień przychodzim i tak samo robim... to i co?
— Ja wiem, że wy co tydzień tak robicie... to ja i pilnował, żeby was kiedy tu złapać... ot i dopilnował... nu! gej do domów! żywo!
— A czemu ty, Meir, sam do twego domu nie idziesz? Twoja bobe i twój zejde dawno już rybę bez ciebie jedzą... czemu ty nas ztąd pędzasz, a sam sabbatu nie pilnujesz?
Oczy młodego mężczyzny ogniściéj jeszcze zapłonęły. Uderzył nogą o ziemię i takim gniewnym głosem krzyknął, że młodsze dzieci rozbiegły się wnet w różne strony i tylko najstarszy chłopak, jakby na wzgardę dla otrzy-
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Meir Ezofowicz.djvu/038
Ta strona została skorygowana.