Rebe Jankiel przewrócił kilka kart dużéj księgi, którą trzymał w obu rękach i śpiewnie, tryumfująco, rozgłośnie zawiódł:
— Śpiewajcie Panu pieśń coraz nową, albowiem On stworzył wszystkie cuda! Śpiewajcie! grajcie! na arfach grajcie z głośném przyśpiewywaniem! W trąby i rogi dzwońcie przed Królem, Panem!...
Ostatnim wyrazom towarzyszyło zamknięcie się drzwi od sieni. Młody człowiek szybko zbiegł z kołyszących się pod stopami jego schodków i, opuściwszy ciemną, ogromną sień, brnął znowu po wyściełającém podjazd śmiecisku. Kiedy mijał ostatnie z oświetlonych okien, do uszu jego doszedł śpiew, półgłosem nucony. Zatrzymał się; i każdy, na miejscu jego znajdując się, uczyniłby to samo. Śpiew to był męzki, młody, czysty jak dźwięk pereł, miękki jak szmer skargi, nabrzmiały prośbą, smutkiem i tęsknotą.
— Eliezer! — szepnął przechodzień i stanął u nizkiego okna.
Okno to miało szyby czystsze daleko od tych, które znajdowały się w innych oknach, — zupełnie nawet czyste. Widać było przez nie malutką izdebkę, w któréj, oprócz łóżka, stołu i szafy z księgami, nic więcéj nie było. Na stole paliła się mała, żółta świeczka, a przy stole, łokciami na nim wsparty i z głową w dłoniach, siedział młody, dwudziestoletni chłopak, z nadzwyczaj białą, ściągłą, łagodną twarzą. Na twarzy téj nie było śladu rumieńca, ale wydatne usta jego, wolne od wszelkiego zarostu, posiadały koralową barwę. Z ust tych wychodził ów śpiew prześliczny, który zwrócićby mógł na siebie zachwyconą uwagę największego choćby z mistrzów muzyki.
Nie dziw téż! Eliezer, syn Jankla, był kantorem gminy Szybowskiéj, piewcą ludu i Jehowy.
— Eliezer! — powtórzył się za oknem szept miękki i przyjazny.
Śpiewak szept ten usłyszéć musiał, bo szyby w oknie były pojedyńcze, a on blizko nich siedział. Podniósł téż powieki i zwrócił ku oknu źrenice błękitne, omglone, łagodne i smutne. Nie przerwał jednak śpiewu swego, ale owszem podniósł w górę obie dłonie, białe jak alabaster, i w ekstatycznéj postawie téj, z zachwyconym wyrazem twarzy, zanucił głośniéj:
— Ludu mój! zrzuć z siebie kurzawę dróg ciężkich! powstań i przywdziéj szatę piękności swojéj! Pośpiesz, ach, pośpiesz z ratunkiem ludu Twego, Jedyny! Niepojęty! Boże ojców naszych!
Stojący u okna młody człowiek nie wzywał już więcéj po imieniu piewcy, modlącego się za lud swój. Odszedł, z ostrożném uszanowaniem tłumiąc odgłos swych kroków, a idąc pustym, ciemnym placem ku znajdującemu się nieopodal wielkiemu, rzęsiście oświetlonemu domowi, spoglądał na kilka gwiazd, blado, z za wilgotnéj, dusznéj mgły, nad placem świecących, i zcicha, w głębokiéj zadumie nucił:
— Pośpiesz! ach, pośpiesz z ratunkiem ludu Twego, Jedyny! Niepojęty! Boże ojców naszych!