głéj twarzy i kruczym warkoczu, stanęła na progu izby, wszystkie oczy zwróciły się ku niéj, wszystkie usta uśmiechnęły się i zaszemrały.
— Bobe! Elte Bobe! Babka! Prababka!
Większość osób wymówiła wyraz ostatni, albowiem więcéj tu było prawnuków i pra-prawnuków, niż wnuków. Jeden tylko gospodarz domu i naczelnik rodziny całéj rzekł do niewiasty zcicha:
— Mame!
Dziwnie słodko jakoś i uroczyście zarazem zabrzmiał wyraz ten, dziecięcym ustom zwykły, na zwiędłych, żółtych wargach Saula, poruszających się wśród białego jak mléko zarostu. Pod białemi téż jak mléko włosami, okrytemi aksamitną jarmułką, przy wymawianiu wyrazu tego wygładziło się zorane czoło jego.
Lecz gdzież podziały się smagłe, gładkie lica, czarne, ogniste oczy i smukła kibić Frejdy, cichéj, roztropnéj, pracowitéj żony i powiernicy Hersza Ezofowicza? Przeżyła już ona je oddawna, tak jak przeżyła męża, pana i zarazem przyjaciela swego. Z upływem czasu, kibić jéj, cienka niegdyś i wysmukła, rozrosła się i przybrała kształt pnia, który wypuścił z siebie wiele silnych i urodzajnych gałęzi. Twarz jéj pokrytą była teraz takiem mnóstwem drobniutkich zmarszczek, że śród nich ani najmniejszego gładkiego miejsca wynaléźć nie byłoby podobna; oczy zmniejszyły się, zapadły i spoglądały z za pomarszczonéj, z rzęs ogołoconéj powieki, spłowiałą, blado żółtawą źrenicą. Ale na twarzy téj, zmiętéj w dłoni czasu, rozlewał się spokój niezmącony i słodki. Małe, złotawe źrenice spoglądały dokoła z uśmiechającą się ciszą ducha, usypiającego wśród błogich dlań szmerów; cichy uśmiech słodkiego usypiania okrążał żółte, zaledwie widne wargi, które oddawna już milknąć poczęły, otwierając się coraz rzadziéj, dla wymawiania coraz krótszych wyrazów.
Teraz ramieniem, ubraném w biały, bufiasty rękaw, otaczając szyję hożéj i silnéj dziewczyny, stanęła ona przy rodzinnym stole i z za mrużącéj się od rzęsistych świateł powieki, powiódłszy spojrzeniem po twarzach wszystkich otaczających, wymówiła głośnym szeptem:
— Wo ist Meir?
Prababka przemówiła...
Zgromadzenie całe poruszyło się od słów jéj, niby drzewa od powiewu wiatru. Mężczyźni, kobiety i dzieci oglądali się jedni na drugich i po wielkiéj izbie rozszedł się szept gromadny:
— Wo ist Meir?
Wśród wielkiéj ilości zebranych tu członków rodziny, nieobecność jednego z nich zauważoną nie została.
Stary Saul nie powtórzył pytania matki, ale czoło jego zmarszczyło się bardziéj jeszcze, a oczy z surowym i gniewnym nieco wyrazem patrzały na drzwi od sieni.
Drzwi te otworzyły się w téj chwili. Do izby wszedł wysoki i kształtny
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Meir Ezofowicz.djvu/044
Ta strona została przepisana.