Meir nie odpowiadał. Na twarzy jego, o spuszczonych powiekach, malowała się nieśmiałość i wewnętrzne wahanie.
Nagle jedna z dziewcząt, siedzących u niższego końca stołu, ta sama, która przed chwilą wprowadzała była do rodzinnego koła starą prababkę, dziewczyna ze smagłą twarzą i czarném figlarném okiem, zawołała wesoło, uderzając w dłonie:
— Ja wiem, gdzie dziś jest ciemno!
Wszystkie spojrzenia zwróciły się ku niéj i wszystkie usta zapytały:
— Gdzie?
Pod wpływem ściągniętéj na siebie powszechnéj uwagi, Lija zarumieniła się i ciszéj już, z niejakiem zawstydzeniem rzekła:
— W chacie Abla Karaima, — téj, co tam przy karaickim pagórku stoi.
— Meir! czy ty był u Karaimów?
Pytanie to wymówioném zostało przez kilkanaście głosów, z pośród których wyróżniał się wszakże, wszystkie inne przenosząc, piskliwy, ostry głos mełameda.
Na onieśmieloną dotychczas twarz młodego człowieka wybijać się począł wyraz przykrego i gniewnego nieco rozdraźnienia.
— Ja u nich nie był, — odpowiedział głośniéj już nieco niż wprzódy, — ale ja ich od wielkiéj napaści obronił.
— Od napaści? od jakiéj napaści? a kto na nich napadał? — drwiącym tonem zapytał mełamed.
Tym razem Meir podniósł powieki i błyszczące źrenice utkwił w twarzy pytającego.
— Reb Mosze! — rzekł, — ty wiesz, kto na nich napadał. Napadali tak na nich twoi uczniowie... Oni tak co piątek robią... a dlaczego oni nie mają tak robić, kiedy wiedzą...
Zatrzymał się i spuścił znowu oczy. Obawa i gniewne uczucie walczyły w nim widocznie.
— Nu! co oni wiedzą? dla czego ty Meir nie skończył? Co oni wiedzą? — śmiał się Reb Mosze.
— Wiedzą, że ty, Reb Mosze, pochwalisz ich za to...
Mełamed podniósł się nieco na krześle, oczy jego zaiskrzyły się i szeroko rozwarły. Wyciągnął ciemną, chudą rękę i chciał coś mówić, ale nie dopuścił go tym razem do słowa silny już i dźwięczny głos młodego człowieka.
— Reb Mosze, — mówił Meir, pochylając nieco przed mełamedem głowę, która widocznie z trudnością podawała się kornym pokłonom, — Reb Mosze, ja szanuję ciebie... ty mię uczył... ja ciebie nie pytam, dla czego ty swoim ucznion nie zabronisz biednym ludziom w ciemnościach gwałty wyrządzać... ale ja sam na te gwałty patrzéć nie mogę... mnie serce boli, jak na nię patrzę, bo do głowy mi myśl przychodzi, że z takich złych dzieci będą źli ludzie; i że kiedy one teraz trzęsą biedną chatą starca i kamienie na niego przez okna rzucają, to potém
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Meir Ezofowicz.djvu/047
Ta strona została przepisana.