Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Meir Ezofowicz.djvu/053

Ta strona została przepisana.

namiętném, ale całkiem sprzeczném uczuciem. Były to oczy mełameda, który chichotał zcicha i zjadliwie, i Meira, który wyprostował się na swém siedzeniu i z palącą ciekawością wpatrywał się w twarz opowiadającego.
— Pisanie to, — mówił daléj Saul, — dwieście lat leżało schowane i nikt go nie tknął. A kiedy dwieście lat skończyło się, znalazł je mój ojciec, Hersz. Gdzie on znalazł, tego nikt nie wié, tylko jedna ta stara prababka...
Tu palcem wskazał na swą matkę i dokończył:
— I ona jedna wié, gdzie on to pisane znowu schował, ale ona tego jeszcze nikomu nie powiedziała...
— A dla czego ona tego nikomu nie powiedziała? — chichocąc wciąż zjadliwie i zcicha, zapytał mełamed.
Saul odpowiedział smutnym głosem:
— Reb Nochim Todros, — niech błogosławioną będzie pamięć jego! — mówić jéj o tém zabronił.
— A dla czego wy, Reb Saulu, nie szukaliście sami pisania tego?
Saul jeszcze smutniéj odrzekł:
— Reb Baruch Todros, syn Reb Nochima i Reb Izaak, — niech sto lat żyje! — syn Reb Barucha, szukać mi go zabronili!
— I niech nikt go nie szuka! — wykrzyknął z całéj siły mełamed, podnosząc wysoko rękę, uzbrojoną w widelec, — niech nikt nie szuka pisania tego, bo ono pełne jest wielkiego bluźnierstwa i plugawstwa! Rebe Saulu! nakaż ty dzieciom, wnukom i prawnukom swoim, aby pisania tego nie szukali, a jeżeli je znajdą, ażeby je ogniowi na pożarcie dali! Bo kto pisanie to znajdzie i głośno je ludowi przczyta, na tego padnie herem, ten wyrzuconym będzie z łona Izraelowego. Tak mówił Reb Nochim i Reb Baruch — niech błogosławioną będzie pamięć ich! Tak mówi Reb Izaak, — niech sto lat żyje! W pisaniu tém klątwa jest i wielkie nieszczęście dla tego, kto je znajdzie!
Głębokie milczenie nastąpiło po słowach tych, z nadzwyczajném uniesieniem przez mełameda wymówionych, a wśród milczenia tego dało się słyszéć długie, drżące, namiętne westchnienie. Wszyscy obejrzeli się wkoło siebie, chcąc dowiedziéć się czyja pierś wydała ten szmer rozrywającego jakiegoś pragnienia; lecz nikt nie dowiedział się o tém. Ujrzano tylko Meira, jak w wyprostowanéj postawie, z pobladłą twarzą, gorejącemi oczyma wpatrywał się w twarz prababki. Ona, odczuwając jakby ten przeszywający wzrok ulubionego dziecięcia, podniosła zmarszczone powieki i wymówiła:
— Meir?
— Bobe? — odparł wezwany, głosem, nabrzmiałym miękką pieszczotą.
— Kleiniskind! — szepnęła prababka i, uśmiechając się błogo, usnęła znowu.
Uczta sobotnia blizką już była końca, gdy u stołu zaszedł wypadek, który dziwnym wielce wydawaćby się musiał wszelkiemu obcemu oku, ale dla zgromadzonych tu osób stanowił zupełnie zwykły i powszedni widok.