Pochyliła się ona tylko, i obu łokciami o brzeg kolebki wsparta, drzémała. Światełko lampki, płonącéj na piecu, padało teraz wprost na nią, oświecało szafirowy podarty kaftan, który okrywał plecy jéj i piersi, nie okrywając ramion, ociągniętych rękawami grubéj koszuli. Na głowie miała ona jeszcze czépiec świąteczny z wielkim zmiętym kwiatem, którego czerwona barwa dziwnie odbijała przy zżółkłéj, pomarszczonéj skórze nizkiego czoła i zwiędłych policzków. Nie stara to jeszcze była niewiasta, ale spracowana, stérana, znękana. Jedno na nią spójrzenie wystarczało, aby przekonać się, iż jéj życie upływało śród trudów i upokorzeń, i że nie odświeżyła go nigdy żadna kropla domowego szczęścia. Patrząc na nią, łatwo téż było zgadnąć, iż nie dożyje ona jak Frejda, żona heretyka Hersza, stuletniéj rocznicy swych urodzin i że nie będzie zwolna i słodko usypiać do snu wiecznego, wśród błogiego sercu jéj gwaru licznych wnuków i prawnuków. Jenta, żona pobożnego Reba Jankla, była duchem zabitym w zmordowaném ciele...
Kiedy kroki odchodzących gości, mieszając się czas jakiś z chrapaniem kilku osób głęboko uśpionych, umilkły, Eliezer stanął w nizkich drzwiach swéj izdebki, i przez kilka sekund spoglądał zdala na drzémiącą matkę.
— Matko! — ozwał się zcicha, — czemu ty się spać nie położysz? Mała Chajka zasnęła dawno i płakać już nie będzie. Połóż się i ty matko... spocznij.
Szept syna dosięgnął drzémiącéj głowy Jenty. Podniosła powieki, zwróciła zwrok smętny ku wysmukłemu młodzieńcowi, którego delikatna twarz świeciła śród zmroku bielą alabastru i — o dziwy! małe, mrużące się jéj oczy mrużyć się przestały, a z bezbarwnych źrenic wymknęło się światełko radości.
— Eliezer! chodź tu! — szepnęła.
Młodzieniec zbliżył się i usiadł na krawędzi łóżka.
— Jak ja mogę zasnąć? — szeptały doń żółte, zwiędłe wargi kobiece, — kiedy moja głowa taka biedna! Chajka chora i co moment zapłakać może, a jak ona zapłacze głośno, Jankiel obudzi się i w wielką złość wpadnie!
— Śpij matko! — odszepnął syn — ja tu posiedzę i Chajkę kołysać będę...
Żółta, pomarszczona twarz, z wielką czerwoną różą nad czołem, pochyliła się i spoczęła, nie na wysoko usłanych, brudną bielizną okrytych poduszkach, ale na kolanach siedzącego obok młodzieńca.
Eliezer wsparł ramię o krawędź kolebki, czoło złożył na dłoni i dumał. Niekiedy poruszał nogą bieguny kolebki i zcicha nucił.
— Oj! biedna, biedna moja głowa! — szeptała przez sen drzémiąca na kolanach syna, o żółtéj twarzy kobiéta.
— Biedna głowa twoja, o Izraelu! — w zadumie szeptały różowe usta czuwającego nad kolebką młodzieńca.
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Meir Ezofowicz.djvu/063
Ta strona została przepisana.