Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Meir Ezofowicz.djvu/067

Ta strona została przepisana.

przywoływała je ku sobie przyciszonemi, krótkiemi wykrzyki. Wzajemnie koza rozumiała ją snadź dobrze i, wołaniu jéj posłuszna, wracała ku niéj, z pytającém jakby beczeniem. U końca ciasnéj, biednéj uliczki błysnęła świeża, majowa, rosą operlona i słońcem pozłocona, zieloność. Była to łączka niewielka, tuż za miasteczkiem leżąca, z jednéj strony otoczona gęstym brzozowym gajem, z drugiéj otwierająca się na ogromne rozłogi pól, za któremi w głębokiéj dali siniał długi pas wielkich borów.
Na widok łączki, dziewczyna nie przyśpieszyła kroku, owszem zwolniła go, a po chwili, przywoławszy ku sobie kozę swą i ręką ująwszy jeden z małych jéj różków, stanęła. Stanęła i patrzała na ruchliwą scenę, która odbywała się na łączce i od któréj dolatywał uszu jéj gwar zmieszany z dziecięcych śmiechów, krzyków i ze zwierzęcych beczeń. Zrazu scena ta wydawała się tylko tłumném i chaotyczném migotaniem stworzeń mlecznéj białości i pstrokatych postaci dziecinnych po zieloném tle. Po dłuższém dopiéro patrzeniu, rozeznać było można kilkanaście małych dziewcząt, spędzających z pastwiska kilkadziesiąt kóz.
Dziewczęta były swawolne i śpieszyły się do domów. Kozy były uparte i chciały pozostać na łące. Pomiędzy jednemi zawiązywały się uporne walki, w których zwierzęta odnosiły nad dziećmi najczęstsze zwycięztwa. Wymykały się one z rąk przewodniczek swych i w zwinnych podskokach biegły ku porastającym gdzieniegdzie łąkę krzaczystym leszczynom. Dziewczęta goniły je, a dogoniszy i pochwyciwszy obu rękoma długie pasmo szorstkiéj ich sierści, nie wiedziały co czynić daléj. Jedne przyzywały na pomoc towarzyszki swe, również jak one zajęte i zakłopotane; inne zabiegały drogę nieposłusznym pupilkom i, gdy już znajdowały się naprzeciw nich, wyciągały przed siebie oba ramiona obrończym giestem; inne jeszcze topiły obie ręce w kędziorach swych włosów i wydawały rozgłośne krzyki rozpaczy, albo upadały na ziemię i, tarzając się po miękkiéj murawie, zanosiły się swawolnemi śmiechy. Krzyki te, śmiechy i wołania, połączone z przeciągłém beczeniem kóz, pochwytywały powiewy ciepłych wiatrów, lecące nad łąką, i niosły pomiędzy posępne uliczki miasteczka, na szerokie, złote błonia, w dalekie głębie gaju. W pozłoconém téż powietrzu migotwały i przelatywały, krzyżując się ze sobą, nagie, drobne stopy, depcące zieloną trawę, małe głowy okryte włosami wszech odcieni, od czarności hebanu do czerwoności miedzi i bladéj żółtości lnu.
Wysmukła, poważna dziewczyna, przebywająca wraz ze swawolną lecz posłuszną swą kozą ciasną uliczkę, ku łące wiodącą, stojąc, przypatrywała się ruchliwéj i gwarnéj scenie, wzrokiem obojętnym. Znać było, że nie nęciła jéj tam wesołość, ani pociągała ciekawość. Jak wprzódy szła, tak teraz stała spokojnie i poważnie. Zdawała się czekać czegoś, zniknięcia może z zielonego kawałka gruntu migocących tam głów i brzmiących krzyków dziecinnych.
Krzyki te zlały się po chwili w jeden chóralny okrzyk. Zwiastował on radość i tryumf powszechny. Pod długich walkach, gonitwach i wysileniach,