Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Meir Ezofowicz.djvu/068

Ta strona została przepisana.

kozy opanowanemi nakoniec zostały, ani jedna z nich nie zatrzymywała się już przy ponętnych krzakach leszczyny, lecz wszystkie znalazły się w mocy swych przewodniczek, które teraz już w jednę spójną zebrały się gromadkę. Jedne z nich wiodły uparte i do buntu zawsze gotowe stworzenia za krótkie ich różki, ciągnąć je z całéj siły za sobą i przechylając głowy ich aż prawie do ziemi; inne, obu ramionami objąwszy ich szyje, biegły wraz z niemi krokiem podskakującym i śpiesznym; inne jeszcze, najśmielsze i najsilniejsze, dosiadły ich grzbietów i, unoszone przez osobliwych wierzchowców tych, ściśniętemi pięściami trzymające się najdłuższych pasem ich sierści, pełnym kłusem leciały ku miasteczku. Cała ta kawalkata, tłumna i głośna, wcisnęła się w jednę z szerszych ulic miasteczka i zniknęła w kłębach kurzawy.
Zielona łączka była teraz pustą i cichą; lekki wiatr tylko szemrał w gałęziach brzóz i leszczyny, a od zachodzącego słońca opuszczał się na nią przezroczysty obłok różowy.
Śniada dziewczyna uwolniła z objęcia szyję swéj kozy, śpieszniejszym niż wprzódy postąpiła krokiem, i po chwili znalazła się na skraju łączki.
Tu jednak stanęła i wzrok utkwiła w punkt jeden, jakby z nagłém osłupieniem radości. Punktem tym był gruby pień brzozowy, obalony przez wichry, i u samego podnóża gaju leżący, a na którym, z dużą księgą, na kolanach roztwartą, siedział młody mężczyzna.
Osłupienie dziewczyny krótko trwało. Z oczyma utkwionemi w schyloną nad księgą twarz młodzieńca, prosta i lekka, przeszła ona całą szerokość łąki, a stanąwszy tuż przy pniu, na którym on siedział, pochyliła się, rękę jego w swe ciemne dłonie pochwyciła i do ust swych poniosła.
Zatopiony w czytaniu młody człowiek podniósł szybko głowę, zdumionym wzrokiem okrył twarz dziewczyny, cofnął szybko rękę swą z jéj uścisku, i zapłonił się gorącym rumieńcem.
— Ty mię nie znasz? — wyrzekła dziewczyna stłumionym nieco, ale nie drżącym bynajmniéj głosem.
— Nie; — odpowiedział młody człowiek.
— A zkąd możesz mię znać? ale ja znam ciebie. Jesteś Meir Ezofowicz, wnuk bogatego Saula. Widuję cię często, jak siedzisz na ganku pięknego domu swego, albo jak z tą książką przechodzisz koło karaimskiego wzgórza...
Wszystko to wymówiła głosem pewnym, z wyprostowaną swą i poważną postawą. Na twarzy jéj nie ukazał się najlżejszy wyraz zmieszania ni nieśmiałości, nie wybił się na nią najsłabszy cień rumieńca. Tylko czarne jéj źrenice jakby się powiększyły i zapłonęły gorącym blaskiem, a blade usta przybrały zarys łagodny i miękki.
— A któż ty jesteś? — zcicha zapytał Meir.
— Jestem Gołda, wnuczka Abla Karaima, pogardzonego i prześladowanego przez wszystkich twoich...
Teraz dopiéro głos jéj drgnął i ozwało się w nim parę brzmień posępnych.