Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Meir Ezofowicz.djvu/078

Ta strona została przepisana.

Powolnym giestem ujęła w obie ręce pyszny warkocz hebanowéj czarności, który niedbale zwisał jéj na plecy i, okręcając go w koło głowy, rzekła:
— I ja mam taką samę, jak Rachela, czarną koronę!
Potém podniosła na Meira źrenice swe głębokie i płomienne i śmiało, poważnie, bez uśmiechu, rumieńca i uniesienia, rzekła:
— Jabym dla ciebie, Meir, i oczy moje z głowy mojéj wyjęła! A na co-by mi oczy, kiedybym na ciebie patrzéć nie mogła?
Gwałtowny rumieniec wytrysnął na twarz młodzieńca, ale nie był to już wstyd, było to wzruszenie. Dziewczyna ta była taka naiwna, taka dzika i zarazem taka piękna w swym ogromnym potarganym warkoczu nad czołem i z namiętnemi słowami na śmiałych, poważnych ustach!
— Gołda! — rzekł Meir, — ja przyjdę kiedy do waszego domu i starego dziada twego nawiedzę!
— Przyjdź! — odpowiedziała, — z tobą razem przyjdzie do domu naszego wielka światłość!
Słońce zaszło już było prawie za wysoki obłok z purpury i fioletu. Mała sadzawka, z za splotów wysokich łóz świeciła zdala liliową szybą. W stronę tę upadło spojrzenie Gołdy i zatrzymało się na wodzie i wzrastającéj dokoła niéj zieloności.
— Czego ty, Gołdo, tak patrzysz na tę sadzawkę? — zapytał Meir, który wzroku swego od twarzy jéj oderwać już nie mógł.
— Jabym chciała gałęzi tych, co tam rosną, dużo naścinać! — odpowiedziała.
— A na co tobie te gałęzie? co ty z nich robić będziesz?
— Jabym je do domu zaniosła. Zejde z nich kosze i kobiałki robi, a potém je na targu chłopom sprzedaje i za to chleb a czasem i ryby trochę kupuje. Teraz już dawno zejde nie ma z czego koszów robić i bardzo smuci się...
— A dla czegoż ty ich sobie nie weźmiesz, kiedy one tobie potrzebne?
— Mnie brać ich nie wolno!
— Czemu nie wolno? wszystkim z całego miasteczka wolno paść tu trzody i ścinać gałęzie. Ta łąka i ten gaj do Szybowskiéj gminy należą.
— To co, że należą? Mnie nie wolno. My w Talmud nie wierzym, w sobotę świateł nie palim... nam nic nie wolno!
Meir podniósł się z siedzenia nagłym ruchem.
— Chodź! — rzekł do Gołdy, — naścinaj sobie gałęzi tych ile zechcesz; ja będę stał przy tobie... i już ty niczego nie bój się!
Twarz Gołdy zajaśniała radością. Wzięła z rąk Meira składany nóż, który on jéj podał, i pobiegła ku sadzawce. Teraz, gdy czuła się bezpieczną, pod osłoną silnego a drogiego ramienia, gdy uśmiechnęła się jéj nadzieja sprawienia radości staremu dziadkowi, ruchy utraciły powagę, która dawała jéj pozór dojrzałéj kobiety. Biegła, oglądając się wciąż na Meira, który szedł za nią, i wołając kozy swéj, która biegła ku niéj z przeciwnego krańca łąki.