Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Meir Ezofowicz.djvu/084

Ta strona została przepisana.

wności człowieka tego, zarówno jak mistyczna ekstaza, tajemna groza i przebaczenia nieznająca nienawiść dla wszystkiego, co żyło, wierzyło, pragnęło inaczéj, niż on.
Za młodu żonatym był, a raczéj ożeniono go wtedy jeszcze, gdy najmniejszy włosek dojrzałości męzkiéj nie ukazywał się na policzkach jego. Wkrótce rozwiódł się z żoną, która krzątaniem się swém mąciła mu nabożne skupianie lub uniesienie ducha; troje dzieci jego wzrastało w domu brata jego; a on sam, pustelnik, w nizkiéj swéj czarnéj chatce, żył cały, wyprężoném do ostatnich granic, życiem fantazyi, namiętnych modłów i przepaścistych mistycznych rozmyślań.
Pod względem cielesnym, żył on darami, które przysyłali mu żarliwi czciciele jego. Dary to zresztą powszednie były i drobne. Wielkich, kosztownych podarków Rabbi Izaak nie przyjmował, ani nawet zapłaty żadnéj nie brał za udzielanie rad, leków i przepowiedni przybywającym doń wiernym.
Ale codziennie, przed wschodem słońca, przez dziedziniec szkolny przesuwały się nieśmiałe jakieś postacie i na ławce drewnianéj, stojącéj u okna chaty, stawiały bez szelestu żadnego gliniane naczynia, napełnione jadłem i kładły kromki chleba, lub świątecznego ciasta.
Rabbi w téj porze zwykle odmawiał poranne modlitwy, albowiem była to pora, w któréj barwę białą od blado-błękitnéj rozróżnić już można, w któréj zatém wszelki prawowierny Izraelita poranne Szemy i Tefile odmawiać powinien.
Potém otwierał okno i z pod żółtych powiek, długo źrenicą ognistą, pływającą po zaczerwienionych od trudu białkach ocznych, patrzał na różowe blaski jutrzenki. Tam, w téj stronie, Wschód był daleki, Jeruzalem, niewidzialne już gruzy Salomonowéj świątyni, Palestyna płacząca po synach swych i więdnące od smutku palmy Syonu...
Niekiedy ogień, płonący w oczach rabbina, gasł w łzie, która, spływając, chłodziła spalone od pożarów wewnętrznych jego policzki... Chłodziły je téż czasem wiatry mroźne i wilgotne mgły, ale Izaak Todros, przez mgły i tumany deszczowe lub śnieżne, długo zawsze co ranek patrzał ku Wschodowi... Potém pochylał się i brał z ławy przygotowane dlań przez pobożną rękę pożywienie. Nie spożywał go nigdy całkiem, bo chleb i ciasto łamał w drobne okruchy i pełnemi garściami rzucał je ptakom, których gromady wielkie zlatywały wtedy z sąsiednich dachów, z ulic, zewsząd, aby przezroczystą oponą ruchliwych skrzydeł przysłonić małe otwarte okienko. Niektóre z nich porywały okruchy i odnosiły je go gniazd swych, z radośnym szczebiotem; inne, nasyciwszy się, wlatywały w okienko i obsiadały gromadnie czarne i przygarbione ramiona karmiciela swego. Pod nizką strzechą chatki gnieżdżące się licznie jaskółki wychylały się téż z gniazd swych, i spuszczając ku niemu dzioby swe, patrzały nań śmiałemi oczyma. Wtedy ciemna twarz rabbina stawała się trochę mniéj ciemną i czasem, rzadko kiedy przecież, uśmiech łagodny igrał po wargach jego, zaciśniętych i gęstemi włosami obrosłych.