szczególniéj przypodobać pragnęli, dawali mu tytuł książęcy, mówiąc doń Nassi; dla tego téż wszelkie przejście jego przez miasteczko, będące zawsze dla ludności wypadkiem o tyle ciekawym, o ile uroczystym, otaczane było pewnym, dość poważnym, ceremoniałem.
Parę godzin jeszcze brakło do południa, gdy Saul Ezofowicz, stojąc u okna bawialnéj izby, zaniepokojonym nieco wzrokiem i z pod zjeżonych brwi spoglądał na orszak, zwolna przez plac sunący. Spoglądali téż nań członkowie rodziny jego, synowie, synowe, córka, zięć i najstarsze z wnuków, wszyscy świątecznie przybrani, z uroczystemi twarzami zgromadzeni tu, aby powitać w progach domu swego najwyższą dostojność gminy.
Przez plac, od szkolnego dziedzińca ku domowstwu Ezofowiczów, sunęła gromadka ludzi czarno ubranych. Pośrodku, z postacią, jak zwykle, podaną naprzód, w wyszarzaném odzieniu swém i z grubą koszulą, odkrywającą całkiem długą, żółtą szyję, szedł Izaak Todros, zwykłym swym prędkim, cichym krokiem. Z dwóch stron jego postępowali dwaj urzędnicy kahału: mały i giętki Rebe Jankiel, ze swą białą, piegami okrytą twarzą i rudą jak ogień brodą, i Dawid Kalman, jeden z dostojników miasteczka, Morejne, bogaty handlarz bydłem, wysoki, wyprostowany, poważny, biały, z rękoma w kieszeniach atłasowego chałatu, z uśmiechem słodkiéj błogości na pulchnych wargach. Za trzemi ludźmi tymi i po obu ich stronach, cisnęło się jeszcze kilkanaście głów, mniéj lub więcéj nizko lub wysoko trzymających się, i twarzy, mniéj lub więcéj uśmiechniętych i kornych. Całe towarzystwo to wyprzedzał Rebe Mosze, w sposób taki, że twarzą zwrócony był ku twarzy rabbina, a plecami ku celowi wycieczki. Nie szedł więc, ale cofał się, przy czém podskakiwał, w ręce klaskał, ku ziemi nizko się pochylał, o nierówności gruntu zaczepiał nagie swe stopy, potykał się, skakał znowu, twarz ku obłokom podnosił i wydawał urywane okrzyki radości. W pewnéj nakoniec odległości postępowała za orszakiem gruppa, złożona z kilkudziesięciorga dzieci różnego wieku, które przypatrywały się orszakowi z zaciekawieniem nadzwyczajném, a widząc taniec i skoki mełameda, poczęły go naśladować, skacząc także, giestykulując, padając na ziemię, klaszcząc w ręce i napełniając powietrze wrzaskiem nieopisanym.
Po chwili otwarły się z łoskotem drzwi bawialnéj izby Ezofowiczów i wpadł przez nie mełamed, zaczerwieniony, zziajany, potem oblany i nadzwyczajną radością rozpromieniony. Cieszył się szczerze, rozgłośnie, namiętnie. Z czego?... Biedny mełamed!
— Rebe Saul! — zawołał ochrypłym od krzyczenia głosem, — spotykaj wielkie szczęście i wielki honor, które do ciebie przychodzą!
Z twarzy Saula odgadnąć można było, że tajemny niepokój walczył w nim z istotnie uczuwaną radością. Ale co się tycze rodziny jego, któréj członkowie poprzyciskali się do ścian i sprzętów, ta cieszyła się już widocznie i bardzo, promieniała chlubą i uczuwaną błogością, z wyjątkiem Bera, niemego, apatycznego jak zwykle bywał, gdy nie szło mu o interesa handlowe i pieniężne. Stary Saul
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Meir Ezofowicz.djvu/088
Ta strona została przepisana.