i stroiło sobie głowy wieńcami z wiórów; u studni dziéwka służąca, hoża i wesoła, czerpała wodę, głośno przemawiając się z traczami; przez otwarte okna domowstwa widać było poważne głowy Rafała i Abrama, którzy z wielkiém zajęciem rozprawiali o interesach, i Sarę, stojącą przy szeroko rozpaloném ognisku kuchenném, i ładną Lię, która przed małém lusterkiem zaplatała swe ogromne warkocze.
Gdy Meir wchodził w bramę, tracze przerwali robotę swą, uśmiechnęli się ku niemu i przyjaźnie skinęli głowami. Pochodzili oni z téj saméj uliczki, ubogiéj i brudnéj, którą on opuścił przed chwilą, lecz znali go widać dobrze.
— Szolem Alejchem! (pokój tobie) — zawołali.
— Alejchem Szolem! — wesoło odpowiedział im Meir.
— Nie pomożesz nam dziś w robocie naszéj? — zapytał żartobliwie jeden z robotników.
— Czemu nie? — odpowiedział Meir i zbliżył się do pracujących. Widać było, że praca fizyczna ulubioném była i częstém zajęciem Meira i że robotnicy dziada jego przyzwyczajeni byli do tego, iż dzielił on ją z nimi. Jeden z nich ustępował już mu miejsca swego przy kłodzie drzewa, kiedy przez otwarte okno wychyliła się Lijka i, kończąc zaplatanie czarnego warkocza, zawołała:
— Meir! Meir! gdzie ty tak długo był? Zejde dawno już wołał ciebie!
Kwadrans zaledwie minął od wizyty rabbina; Saul pochylał jeszcze głowę na dłonie w gniewnéj i smutnéj na-poły zadumie; a o kilka kroków od niego stara Frejda siedziała u okna otwartego na plac, oblana cała złotem słońca i migotliwemi iskrami dyamentów.
Ciekawym wielce był proces duchowy, który odbywał się w staréj, lecz krzepkiéj jeszcze piersi Saula. W głębi duszy nie lubił on Izaaka Todrosa. Nie rozumiejąc dobrze głębszego znaczenia działań i stanowiska przodka swego, Michała, ani ojca, Hersza, wiedział przecież o tém, że posiadali oni szerokie wpływy pomiędzy „swymi“ i ogólny szacunek możnych choć „obcych“ ludzi; dumny więc był obu rodowemi wspomnieniami temi, a niewyraźna téż świadomość krzywd, które wyrządzili tym gwiazdom rodu jego przodkowie Izaaka Todrosa, budziła w nim dla tego ostatniego głuchą i nieokreśloną dobrze niechęć. Obok tego, bogaty sam i bogactwem swém chlubiący się wielce, czuł on dla ubóstwa i, jak wyrażał się w głębi myśli swéj, dla niechlujstwa Todrosów, tajemną wzgardę. Wszystko to jednak było niczém w porównaniu ze czcią, uczuwaną dla świętéj, mądréj i głębokiéj nauki, któréj głównym przedstawicielem był wielki rabbin. Sam on z żarliwą pobożnością zajmował się czytywaniem ksiąg świętych. Do ksiąg tych jednak nie przywykł był umysł jego, przez długie lata zaprzątany czém inném. Czytał je, ale mało bardzo zawiły i tajny sens ich rozumiał; a im mniéj rozumiał, tém więcéj czcił i tém większe było w nim wrażenie grozy i pokory. Teraz groza ta i pokora stanęły naprzeciw miłości istotnéj, tkliwéj nawet, dla wnuka-sieroty, i toczyły z nią walkę.
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Meir Ezofowicz.djvu/105
Ta strona została przepisana.