jednak, rozmawiając, zniżali głosy, ciekawa i swawolna Lijka, córka Rafała, przytknąwszy nosek swój do drzwi zamkniętych, a czarne oko do dziurki od klucza, usłyszała wyraźnie powtarzane często imiona Meira i Mery, córki Witebskich, naprzód, a potém swoje i jakiegoś Leopolda, kuzyna pani Hany, na wielkim świecie przebywającego. Odskoczyła ode drzwi, spłoniona cała, zawstydzona nawpół, a nawpół tajemną radością zjęta, i wciąż już tylko wyglądała przez okno, ażeby ujrzéć co prędzéj wracającego do domu stryjecznego brata.
Słońce już zachodziło, kiedy Witebski dom opuścił Ezofowiczów, rozpromieniony, uśmiechnięty, i widocznie rad wielce z załatwionego interesu, czy może dwóch razem interesów załatwionych.
W téjże prawie chwili Meir wracał do domu. Lijka wybiegła na spotkanie brata i — w bramie dziedzińca otoczywszy ramieniem szyję jego, do ucha mu szeptała:
— Czy ty wiesz, Meir! dziś wielkie rzeczy u nas działy się. Zejde nasz i ojciec mój, długo rozmawiali z Elim Witebskim i o nas umówili się. Witebski przyrzekł dla ciebie córkę swoję, Merę, a mnie zejde i ojciec przyrzekli dla siostrzeńca pani Hany, co na wielkim świecie żyje i bardzo edukowany jest. — Szeptała to, płonąc cała i nie śmiąc ze wstydu podnieść oczu na brata. Nagle uczuła, że wysunął się szybkim ruchem z jéj objęcia. Kiedy podniosła oczy, zobaczyła Meira, odchodzącego znowu od wrót domowych.
— Meir! — zawołała za nim dziewczyna, — gdzie ty idziesz? Czy ty wieczerzy jeść z nami nie będziesz?
Odchodzący nie odpowiedział nic na dziewiczy głos, który przyzywał go ku rodzinnemu stołowi. Głęboka zmarszczka przerzynała mu gniewne czoło. Zrozumiał w téj chwili całą nicość wykrzyku, wydanego wobec dziada przed kilku godzinami: „ja nie jestem niczyim niewolnikiem!“ Rozporządzono się, bez najlżejszego w tém udziału woli jego, rodzinną jego przyszłością, a on wiedział, że jak rozkażą starsi, tak stać się będzie musiało...
Nie! wzdrygał się on cały na myśl, aby stać się tak mogło. Dla czego? wszak nie znał młodéj Mery, która kędyś na świecie uczyła się nauk tych, których on sam tak bardzo był żądny! Lecz idąc wciąż przez miasteczko i puste grunta, oddzielające je od Karaimskiego Wzgórza, idąc powoli, z rękoma założonemi w tył i pochyloną głową, myślał wciąż uparcie, machinalnie prawie, nieprzerwanie: „ja nie jestem niczyim niewolnikiem!“ Wrzała w nim i kipiała duma i żądza swobody, niewiedziéć zkąd w nim powstała, — z tych tajemniczych zapewne tchnień przyrody, które na wszelkich gruntach sieją duchy szlachetne i mocne, wolności, sprawiedliwości i wiedzy spragnione...
∗ ∗
∗ |