U stóp karaimskiego wzgórza, w chatce tulącéj się do piaszczystéj jego ściany, błyszczało małe, żółte światełko. Nad nią, w gałęziach wierzby rosochatéj połyskiwały drobne gwiazdy, a daléj, na polach szerokich słały się szare cienie wieczoru.
We wnętrzu chatki, pod nizką ścianą, siedział na snopie zmiętéj słomy starzec zgarbiony, bezkształtną odzieżą okryty i drżącemi rękoma przebierał giętkie pręty łoziny. Postać jego szarzała zaledwie wśród mrocznego kąta, a rysy pochylonéj twarzy były niewidzialnemi.
Bliżéj żółtego płomyka świecy, na stołku drewnianym, siedziała wysmukła dziewczyna, z chudą twarzą i wyprostowaną postacią. W spuszczonéj ręce jéj okręcało się z cichém fruwaniem wrzeciono, a nad głową podnosiła się deska prząśnicy z przymocowanym do niéj grubym zwojem wełny.
Z pod ściany, przy któréj szarzała zgarbiona postać starca, wydobywał się głos trzęsący się i chrypiący: „Pośrodku pustyni takiéj wielkiéj, że jéj końca nigdzie widać nie było, podnosiły się dwie góry takie wysokie, że głowy ich chowały się w chmurach. Góry te nazywały się Horeb i Synai.“
Ochrypły, drżący głos starca umilkł, a dziewczyna, która, przędąc, wciąż słuchała z poważnym wzrokiem, wymówiła:
— Zejde! mów daléj!
Lecz w téjże chwili ozwał się tuż za otwartém oknem przyciszony głos męzki.
— Gołda!
Prządki nie przelękło ani zdziwiło to nagłe wymówienie imienia jéj przez głos obcy. Możnaby rzec, iż co chwila spodziewała się ona usłyszéć głos ten obok siebie: tak poważnie i bez najlżejszego drgnienia powstała i ku oknu podeszła. Tylko oczy jéj zapłonęły gorąco z za czarnych rzęs, a głos nabrzmiały był niewypowiedzianą słodyczą, gdy, stanąwszy u okna, rzekła zcicha:
— Meir! ja wiedziałam, że ty obietnicy swéj dotrzymasz i przyjdziesz.
— Ja przyszedłem do ciebie, Gołdo, — mówił za oknem przyciszony głos męzki, — bo mnie dziś bardzo ciemno przed oczyma i ja chciałem popatrzéć na ciebie, żeby świat zrobił mi się jaśniejszym...
— A dla czego tobie dziś tak ciemno zrobiło się przed oczyma? — zapytała dziewczyna.
— Ja mam wielką zgryzotę. Rabbin Izaak oskarżył mię przed zejdem, i zejde chce mię ożenić...
Umilkł i spuścił oczy. Dziewczyna nie drgnęła. Najlżejsze poruszenie postaci, ani twarzy, nie zdradziło wzruszenia jéj, tylko śniada i ogorzała twarz jéj stała się na mgnienie oka, białą jak opłatek.
— Z kim zejde chce cię ożenić? — zapytała, a w głosie jéj ozwały się brzmienia ponure.
— Z Merą, córką kupca Witebskiego.
Wstrząsnęła głową.
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Meir Ezofowicz.djvu/115
Ta strona została przepisana.