Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Meir Ezofowicz.djvu/125

Ta strona została przepisana.

dliwy uśmieszek, Mera nieznacznie ramionami wzruszyła, a pani Hana spłonęła cała wstydem.
Na stole, na posrebrzanéj tacy, stały różne częstunki: konfitury w miodzie smażone, pierniki z miodu i maku, słodkie wino i t. d. Pani Hana uprzejmie raczyła gości swych przysmakami temi, które uzupełniały obiad, złożony z ryby gotowanéj wczoraj i wczoraj upieczonego kugla. Ale kupcowa z Wilna zajęta była czém inném wcale, niż zjadaniem przysmaków. Z wielkiém zajęciem i zachwyceniem przyglądała się ona pięknym złotym broszom, kolcom i bransoletom, które błyszczały przed nią na tle aksamitem wybitych pudełek, a z których kilka przyozdobionych było nawet rubinami, perłami i brylantami.
Były to zaręczynowe podarunki, które Saul, w imieniu Meira, przysłał Merze, nazajutrz zaraz po jéj przybyciu do Szybowa. Od dwóch dni patrzyły już na nie matka i ciotka narzeczonéj, a napatrzyć się jeszcze nie mogły. Matka Leopolda czuła się jednak zmartwioną nieco tém, że syn jéj przywiózł przyrzeczonéj sobie Lii podarunki nierównie skromniejsze niż te, które od Meira otrzymała Mera.
— Nu! szczęśliwa dziewczyna! — mówiła, kołysząc głową, — jéj Pan Bóg prawdziwe szczęście dał! takie podarunki! tacy bogaci ludzie!... Co to! a dla czego on tu nie przychodzi? — zwróciła się z zapytaniem do siostry.
— Iii! — z pogardliwym giestem odrzekła pani Hana, — to prości ludzie! U nich taki zwyczaj, że narzeczeni nie bywają u swoich narzeczonych!
— On młody! — wtrącił Eli, — wstydzi się!...
Mera usiadła w téj chwili przy stole i oparłszy głowę na ręce, smutnie jakoś zamyśliła się; Leopold przeciwnie — zaśmiał się głośno.
— Już ja pewno nie poślę zaręczynowych podarunków, — rzekł, — dopóki dziewczyny téj nie zobaczę!
— Nu! ty ją zobaczysz! — uspakajająco odrzekła matka, — my do nich z wizytą wszyscy pójdziemy!
— A co to za dziewczyna? — zapytała znowu siostry.
— Iii! — odparła jak pierwéj pani Hana, — prosta dziewczyna!
— Ojciec jéj, Rafał, daje za nią piętnaście tysięcy rubli, — wtrącił Eli.
Leopold ściągnął brwi chmurnie.
— A co mnie z tego? — rzekł, — czy ja mogę z piętnastu tysięcy utrzymać się?
— Handel zaczniesz! — zauważył kupiec.
Ale matka ładnego chłopca z gniewem nieledwie zwróciła się ku szwagrowi.
— Handel! — zawołała, — on nie do handlu wychowany! Czy my na to dawaliśmy jemu wielką edukacyą, żeby on handlował? On pięć klas skończył i urzędnikiem jest! Teraz on bierze małą pensyą, to prawda! ale co to można wiedziéć, co z człowiekiem stanie się! On może gubernatorem będzie! Co to można wiedziéć?
Leopold podniósł brwi w sposób oznaczający, iż czuł się w istocie stworzo-