płci i wieku i — z cichemi zrazu okrzykami, potém z wrzaskiem nieopisanym, biedz za nimi zaczęła. Wkrótce do dzieci przyłączyli się podrastający, a nawet całkiem dorośli ludzie; dostojniejsze rodziny wysypały się na ganki domowstw otaczających rynek; we wrotach szkolnego dziedzińca stał mełamed, w zwykłém, pierwotném ubraniu swém, i nie chcąc jakby wierzyć własnym, szeroko roztwartym, oczom, patrzał na sunące rynkiem dziwowisko.
Największą uwagę publiczności zwracała na siebie młoda para, idąca przodem: Leopold, w swym eleganckim tużurku i z papierosem w ustach, i Mera, w nazbyt nieco bombiastéj, barwnéj sukni, zwieszona na ramieniu kuzyna i krygująca się trochę, aby tém lepiéj okazać swe wielkoświatowe maniery.
Eli szedł jak po żarzących się węglach, pani Hana stąpała jak po wawrzynach. Kupcowa z Wilna rozglądała się po ciemnym tłumie z przymrużonemi oczyma i z podniesioną głową.
— Zi! Zi! a szejne puryc! a szejne panienkies! — krzyczały dzieci, biegnąc, skacząc, palce wyciągając i chmury pyłu nogami podnosząc.
— Kto oni są? czy to Izraelici? — zapytywali dorośli i palcami wskazywali na krótkie ubranie i papieros Leopolda.
— Misnagdim! — nagle ktoś krzyknął w tłumie i mały kamyczek, niewiedziéć przez kogo rzucony, przeleciał obok głowy Leopolda. Młody człowiek zbladł i odrzucił papierosa, przedmiot ogólnego zgorszenia. Eli zmarszczył czoło. Ale pani Hana wyżéj jeszcze podniosła głowę i dość głośno rzekła do siostry:
— Nu! trzeba im przebaczyć! to taki ciemny lud!
Leopold przecież nie przebaczył ciśnionego nań kamyczka; widać to było po zalęknionych oczach jego a zaciśniętych ustach, z jakiemi wszedł do bawialnéj izby Ezofowiczów.
Tam, na honorowém miejscu, więc na kanapie z żółtą poręczą, siedział stary Saul w otoczeniu synów swych, synowych i kilkorga starszych wnuków. Przy jedném z okien, w wygodnym fotelu, siedziała, ubrylantowana jak zwykle i jak zwykle drzémiąca, prababka, przy drugiém stał Meir.
Kiedy rodzina Witebskich weszła do obszernéj bawialnéj izby, Meir przelotnie tylko spojrzał na Merę, jakby osoba jéj nie obchodziła go wcale, a za to ciekawy, bystry, gorący wzrok utkwił w Leopolda. Zdawałoby się, iż pragnął co najprędzéj zbliżyć się ku człowiekowi temu, przybywającemu z szerokich światów i przeniknąć go nawskróś.
Przez czas jakiś trwały gwarne powitania i wstępne rozmowy. Saul nie opuścił honorowego miejsca swego na kanapie. Córka jego, Sara, żona Bera, robiła honory domu, częstując gości przysmakami i podziwiając głośno piękność kapeluszy i sukien przybyłych pań.
Mera usiadła z gracyą na brzeżku prostego stołka i, bawiona przez nieśmiałą, zawstydzoną, a razem rozradowaną Lię, rzucała z ukosa wejrzenia na stojącego u okna młodzieńca, o którym domyśliła się, że był jéj narzeczonym.
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Meir Ezofowicz.djvu/129
Ta strona została przepisana.