Leopold otworzył cygarnicę i wydobywać z niéj zaczął papierosa. Meir w zamyśleniu swém nie zwrócił na to uwagi.
— Leopold! — zaczął po chwili z rozbudzoną na nowo energią, — ty téj kamienicy w wielkiém mieście nie kupuj!
— A dla czego ja kupować jéj nie mam?
— Ja tobie powiem dla czego. Tobie siostrę moję stryjeczną przyrzekli. To dobra i rozumna dziewczyna. Ona edukacyi żadnéj nie ma, ale chciała zawsze ją miéć i bardzo ucieszyła się, gdy jéj powiedzieli, że ona edukowanego męża będzie miała. Ty z nią ożenisz się, a jak ożenisz się, to poproś wielkich urzędników, żeby tobie w Szybowie pozwolili szkołę dla Żydów urządzić, taką szkołę, w któréjby nietylko Tory i Talmudu, ale i innych cudzych nauk uczyli... Ty sam nad tą szkołą cały zarząd będziesz trzymał, a mnie nauczysz, jak ja tobie pomagać mam...
Leopold śmiał się, ale Meir, cały rozpromieniony radością, jaką sprawiał mu pomysł własny, nie spostrzegał tego. Pochylił się bardziéj jeszcze ku towarzyszowi i na ucho mu prawie szeptał:
— Ja tobie powiem, Leopold! U nas w Szybowie wielka ciemnota panuje i jest wielu bardzo biednych ludzi, co w wielkiéj nędzy żyją. Ale są tutaj i tacy ludzie, — wszyscy młodzi, — którym bardzo smutno, że oni innego świata i innych nauk nie znają. Oni bardzo chcieliby je poznać, ale niéma nikogo, ktoby pomógł duszom ich z ciemnicy powychodzić. I jest tu jeden wielki rabbin, Izaak Todros, bardzo srogi, którego wszyscy lękają się; i są kahalni urzędnicy, którzy biedny naród bardzo uciskają... Żebyś ty tu przyjechał i innych edukowanych ludzi ze sobą przywiózł i razem z nimi dopomógł nam wszystkim wyjść z ciemnoty, biédy i smutku!
Mówił to wszystko z nadzwyczajnym zapałem, z tryumfującém czołem i gorącą prośbą w głosie. Lecz nic dorównaćby nie mogło zdziwieniu i zarazem szyderstwu, z jakiém mowy jego słuchał młody Leopold. Wydobywał on teraz ze srebrnego pudełeczka zapałkę i twarz pochylał nieco, aby nie ukazać wstrząsających nią uśmiechów.
— Nu, — rzekł Meir, — co ty sobie myślisz o tém, co ja powiedziałem? czy to dobry projekt?
Leopold dotknął ściany końcem zapałki i odpowiedział:
— Ja myślę sobie, że jak ja o twoim projekcie powiem mojéj familii i moim kolegom w biurze, to oni z niego bardzo śmiać się będą...
Iskrzące się przedtém oczy Meira zgasły nagle.
— Z czego tu śmiać się? — szepnął.
W téjże chwili Leopold zapalił trzymanego w ręku papierosa. Błękitny, wonny dymek rozszedł się po izbie i zaleciał ku miejscu, w którém liczne towarzystwo obsiadło stół przed żółtą kanapą. Rafał podniósł głowę ze zdziwieniem i obejrzał się. Spojrzał téż w stronę okna stary Saul i podniósł się nieco z kanapy.
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Meir Ezofowicz.djvu/136
Ta strona została przepisana.