Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Meir Ezofowicz.djvu/150

Ta strona została przepisana.

Ośm dni minęło od wieczora tego, w którym na zielonéj łące marzyło, śpiewało i poufnie gwarzyło grono młodych przyjaciół. W dziewiątym dniu, około zachodu słońca, z wnętrza Ha-Midraszu, wyszedł i na wysokim ganku jego stanął Meir. Posłuszny rozkazowi zwierzchnika rodu swego, przepędził on dnie ubiegłe w samotności zupełnéj, czytając i rozważając księgi Talmudyczne, które znał biegle, względem których zrodziły się w umyśle jego mnogie wątpliwości, lecz dla których czci, wpojonéj mu od dzieciństwa, utracić całkiem nie mógł i nie utracił. Pokuta, na którą skazano go, nie była ciężką, nie przyniosła mu najlżejszych cierpień fizycznych, bo w pożywienie nawet, przynoszone mu dwa razy dziennie z rodzinnego domu, czułe i litościwe ręce kobiet wkładały najlepsze kąski. A jednak zmienionym był bardzo. Pobladł i schudł, zarazem przecież wydawał się silniejszym. W postawie i wyrazie twarzy jego nie było już ani śladu téj dziecięcéj prawie nieśmiałości, która cechowała go przed kilku jeszcze miesiącami. Rozum jego oburzał się może na niesłuszność wymierzonéj mu kary; samotność, w któréj go pogrążono, ponowne wczytanie się w odwieczne księgi, których pełnemi były szafy, otaczające ściany Ha-Midraszu, — wytworzyły może w umyśle jego wiele nowych pojęć, wzburzając go jeszcze bardziéj. To tylko pewna, że gorąca bladość jego czoła zdradzała mozolną, bo bezpomocną pracę ducha, a w blasku rozpłomieniającym mu źrenice objawiało się namiętne, przemocą tłumione rozdraźnienie. Zadana pokuta chybiła celu. Zamiast uspokoić i ukorzyć burzliwego i zuchwałego młodzieńca, uczyniła go zuchwalszym i skłonniejszym do buntu!
Kiedy zszedł z ganku Ha-Midraszu i zwolna przechodzić zaczął dziedziniec szkolny, widać było, że do uczuć innych łączył się w nim jeszcze i wstyd. Na widok kilku ludzi, wkraczających w bramę dziedzińca, spuścił oczy i zarumienił się. Ludźmi tymi byli urzędnicy kahalni, którzy śpiesznie dążyli ku zwykłemu miejscu obrad swoich. Ujrzawszy Meira, śmiać się zaczęli i wskazywać na niego palcami. Jeden tylko Jankiel Kamionker nie śmiał się i nie spostrzegał nawet Meira. Szedł on prędko bardzo i w pewném od towarzyszy swych oddaleniu, a wyraz twarzy miał bardziéj jeszcze zgryziony i zakłopotany, niż zwykle. Po środku dziedzińca znalazłszy się, zboczył nieco z drogi, i zamiast wejść za towarzyszami swymi do Ha-Kahołu, przesunął się pod ścianą Hek-Doszu, przytułku ubogich. Przesunął się tylko pod tą ścianą, ale wystarczyło mu czasu tego, aby zamienić kilka cichych słów i tajemniczych giestów z człowiekiem jakimś, którego głowa rozczochrana, z twarzą nabrzmiałą, wychylała się przez otwarte okno Hek-Doszu.
Meir znał człowieka, z którym tajemniczym, krótkim szeptem zamienił się Kamionker i zdziwił go nieco poufały stosunek dwóch tych ludzi.
— No! — pomyśłał, — co to za znajomość może być między pobożnym i bogatym Reb Janklem, a takim włóczęgą i złodziejem, jak furman Jochel?
Niedługo jednak myślał o tém. Postępował zwolna i nie w stronę rodzinnego domu swego, do któego snadź śpieszno mu nie było, ale w stronę małéj